2007/12/06

Tłumaczenie: Fred Reed „Jak nam było”

Lato sześćdziesiątego drugiego nie wydawało się niczym specjalnym. Po prostu lato. Hrabstwo King George to zalesiona część regionu Tidewater w Virginii, upstrzona niewielkimi farmami; ojczyzna przewoźników łapiących kraby w Potomacu. Dla nas było to po prostu KG. To było mniej więcej wszystko, co my – chodzący do liceum – wiedzieliśmy. Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, co mieliśmy.
Nie umiem dokładnie powiedzieć, dlaczego te długie, ciągnące się dni spędzane z wędkami i zdezelowanymi hot rodami były szczególne. Nie mieliśmy „zajęć zorganizowanych”. Robiliśmy niewiele rzeczy, których nie wymyśliliśmy sami. Jak się nad tym zastanowić, prawie niczego nam nie zakazywano – było bardzo niewiele zasad i jeszcze mniej nadzoru. Kiedy mieliśmy ochotę udać się do lasu, albo na rozległy brunatny Machodoc Creek, albo nad bardziej wzburzone wody Potomacu, robiliśmy to – w łódce, w czółnie, na dętce albo na nartach ciągniętych przez łódź poławiaczy krabów. Nikt się nie przejmował ani nie martwił o to, gdzie byliśmy – nawet nasze matki. Wody i lasu nie uważano za nieprzyjazne miejsca. Dlaczego miałyby być nieprzyjazne? Połowę lata spędzaliśmy w wodzie albo na wodzie. I wcale się nie topiliśmy.

Tam, gdzie Williams Creek, odnoga Machodoc, przecinał senną wtedy jeszcze Drogę 206, czasami spuszczaliśmy na wodę czółno. „My” – to znaczy wyrośnięte, niezdarne, spalone słońcem, półdzikie chłopaki, zwyczajnie próbujące świata. Po kilkuset jardach wiosłowania znajdowaliśmy się w dziczy; po lewej i prawej błotniste brzegi; robaki zawodzące przenikliwie i płaczliwie w drzewach nad naszymi głowami; błogość w promieniach gorącego słońca na spokojnej wodzie. Braliśmy zwykle trzcinowe wędki, żeby łowić leszcze – te żwawe ryby trzeba szybko i pewnie chwytać na haczyk.

Czasami ławica małych rybek, goniona przez coś głodnego, wyskakiwała wśród lśniącej zielonej trawy nad powierzchnię wody i odbijała się w słońcu jak lustra, zanim wskoczyła z powrotem do rzeczki. Nad naszymi głowami unosiły się z „papierowym” furkotem dwóch par skrzydeł opalowe, zielono-niebieskie ważki (dragon flies). Mieszkałem wcześniej bardziej na Południu, więc wiedziałem, że powinno się je nazywać ’skeeter hawks albo snake doctors, ale nikogo nie poprawiałem.

Dzieciom pozwalano być dziećmi. Zawsze będę za to wdzięczny.

Wolność, którą się cieszyliśmy, przeraziłaby dzisiejszych delikatnisiów. Mieliśmy broń palną i wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, aby nie myśleć o niej, jako o instrumencie do zabijania. Nikt nie chciał do nikogo strzelać – i nikt tego nie robił. Po prostu lubiliśmy broń. Pierwszy dzień sezonu na jelenie był dniem wolnym, bo wszyscy wiedzieli, że chłopaki i Becky Burrell i tak się nie przyjdą do szkoły. Wiejskie sklepiki sprzedawały amunicję. Nie wymagano, aby kupujący ukończył określony wiek. Czemu służyłby taki przepis?

Pakowaliśmy cały nasz arsenał do mojego rozklekotanego Chevy’ego (model z pięćdziesiątego trzeciego), który uważał za coś fantastycznego, że z sześciu posiadanych przez niego cylindrów działały tylko trzy – i ruszaliśmy do Colonial Beach i na tamtejsze wysypisko śmieci, obecnie przeznaczone pod zabudowę. Ja, Chip Thompson, Itch i mój Marlin .22 systemu lever-action, i pudło z długimi karabinami, kilka czterystadziesiątek [karabinów], kilkadziesiąt nabojów, cokolwiek mieliśmy. Strzelaliśmy do szczurów aż skończyła nam się amunicja.

Pewnego wieczora, podczas polowania na szczury, Rusty i ja przypadkowo wywołaliśmy na wysypisku pożar, ale uciekliśmy zanim przyjechały wozy strażackie. (Jaki jest okres przedawnienia za przypadkowe podpalenie wysypiska? Zaprzeczę wszystkiemu.)

Rodzice – podobnie jak dzieci – niezbyt obawiali się wody, lasu, broni, łódek; właściwie czegokolwiek. Byliśmy odważni i polegaliśmy na samych sobie, ale o tym nie wiedzieliśmy. Pewnego wieczora razem z Wendy popłynęliśmy czółnem na drugą stronę Machodoc Creek – jakieś trzy czwarte mili od doku w bazie marynarki wojennej; do kryjówki dla polujących na kaczki myśliwych. Wendy była ładną piętnastolatką – była młodsza ode mnie o dwa lata. Zapomnieliśmy powiedzieć jej mamie, gdzie będziemy.

Czarna woda była ożywiona fosforyzującym blaskiem – jasnością, która nadchodziła nad wodę jak duch. Blade światło wirowało wokół wioseł. Otulał nas spokój i poczucie odcięcia od świata. W tej ciszy wiosła głośno chrobotały o burty czółna. Nie widać było prawie żadnych świateł. Nie mieszkało tu jeszcze tylu ludzi; Droga 301 nie zmieniła się jeszcze w czteropasmówkę – pełną ciężarówek, ryczących i charkoczących przy wspinaniu się na Edge Hill; inżynierowie z bazy marynarki nie wykupili jeszcze terenów na brzegu i nie postawili jeszcze brzydkich domów z upiornymi lampami rtęciowymi.

Dopłynęliśmy do kryjówki dla myśliwych, wepchnęliśmy dziób czółna pod korzeń sosny i spędziliśmy w kryjówce kilka godzin. Na początku słyszeliśmy chlupot fal o aluminiowe burty łodzi – chlup-chlup, chlup-chlup. A potem nie.

W kryjówce wydarzyło się o wiele mniej niż chciałbym, żeby myśleli sobie moi kumple. W tamtych czasach nie oczekiwano od dziewczyn, że, jak mówiliśmy, pójdą na całość, ani nawet, że pójdą na wiele – i zwykle tego nie robiły. Myślę, że to im się podobało i nie wydawało się, aby wyrządzało to jakąś szkodę chłopcom.

Tymczasem przyszedł odpływ i uwolnione czółno odpłynęło w dal. Nie mieliśmy jak wrócić. Wendy dostałaby od swojej mamy niezłą burę, gdyby odkryto, że tak naprawdę nie była w kinie. Powiedziała: „No cóż, zdaje mi się, że musimy płynąć wpław” – co też zrobiliśmy. To była dość długa przeprawa, wszędzie głęboko i nikt nie wiedział, że tam jesteśmy. Ale to była tylko woda.

Myślę, że dzieci były w tamtych czasach szczęśliwe – na tyle, na ile nastolatki są gotowe, aby cieszyć się życiem. Oczywiście, mocno i boleśnie doświadczały nas hormony okresu dorastania. Mieliśmy właściwe temu wiekowi poczucie tragizmu życia, nasi rodzice nie rozumieli nas i nie wiedzieli nic o seksie, a my wpadaliśmy w przygnębienie po każdym rozstaniu [z dziewczyną lub chłopakiem], to jest jakiś raz na tydzień. Tak naprawdę to nie była rozpacz – tylko wiek szesnastu lat.

Ale nie obejmowała nas od zewnątrz (a może mam na myśli – od wewnątrz) głęboka rozpacz, która dziś stała się normą. Byliśmy po prostu dziećmi. Dziewczyny lubiły chłopców i – według mojej najlepszej wiedzy – siebie, a chłopcy lubili dziewczyny. Dziewczyny nie miały bulimii, ani anoreksji, ani pigułek na depresję – prawdopodobnie dlatego, że nie były w depresji. Nie mieliśmy pojęcia, co to jest „terapia”. Mogłeś chodzić z dziewczyną przez dwa lata bez lądowania z nią w łóżku. (Słowo.) Dziewczyna nie czuła się wykorzystana, bo nie była – i chociaż chłopcy narzekali, nie sądzę, żeby naprawdę tak bardzo ich to przejmowało.

Nie mieliśmy wiele, jeśli chodzi o rzeczy materialne. Nie mam na myśli, że wszyscy byliśmy biedni. Ja z pewnością nie byłem. Może po prostu było mniej rzeczy do kupienia. Myślę, że bardziej wykorzystywaliśmy rzeczy, które mieliśmy. Skonstruowaliśmy kiedyś ze Steve’em Huntem z kawałków drewna tratwę. Do jej dna przymocowaliśmy cztery dętki i wypłynęliśmy na zatokę. Okazało się, że jedna z dętek mocno przecieka. Wróciliśmy na brzeg i wzięliśmy pompkę rowerową. Wypłynęliśmy – Steve wiosłując, a ja pompując...

Wyglądało na to, że działa. Tak jak tamte czasy.


Fred jako dwunastoletni młokos. Zauważcie brak kamizelki ratunkowej.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, How We Were, http://www.lewrockwell.com/reed/reed62.html

How We Were opublikowano na stronie LewRockwell.com 3 maja 2005 r.