Showing posts with label fred reed. Show all posts
Showing posts with label fred reed. Show all posts

2009/08/20

Tłumaczenie: Fred Reed „Inne czasy i obyczaje”

Szuflowanie piasku wbrew nadchodzącej fali

Gdy dumam nad naszą osobliwie niezrównoważoną cywilizacją, zdolną umieścić wózki golfowe na Marsie, ale niezdolną dorównać poezji skąpanego w błocie Londynu epoki elżbietańskiej, zastanawiam się, dlaczego właśnie tacy jesteśmy. Pod względem technologicznym Stany Zjednoczone są przewspaniałe – Ateny fizyki półprzewodnikowej. Mimo to wielkie orkiestry umierają niewysłuchane, nie mamy Szekspira ani Dantego – ani pojęcia o tym, dlaczego moglibyśmy ich potrzebować, a religijność albo jest przytłumiona, albo przejawia się w sposób opryskliwy i wrogi. Dlaczego?

Sądzę, że to dlatego, iż nasze otoczenie decyduje nie tylko o tym, co myślimy, ale również o tym, o czym jesteśmy w stanie pomyśleć. Żyjemy w przestrzeni wielkomiejskiej [urban], ale wielce bezładnej [not urbane], wśród wyjących syren, w powietrzu posiwiałym od spalin i zniszczonym jazgotem autobusów. Zarzuty nie stają się nieprawdziwe od tego, że często się je powtarza. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Whitmana tworzącego w centrum handlowym.

Pośpiech i skomplikowanie wszystkiego zbierają swoje żniwo. Jako społeczeństwo możemy być nazywani Niespokojnymi. A stąd – Niezamyślonymi.

Inny sposób życia jest – albo był – możliwy. Dawno temu spędziłem lato w Hampden-Sydney, moim małym college’u na ogromnym zalesionym kampusie w wiejskiej wtedy jeszcze Wirginii. Studenci, Bogu dzięki, wyjechali.

Wzdłuż Via Sacra (tak nazywała się jedyna droga na obszarze kampusu) pod niekończącym się błękitnym niebem panowała cisza, absolutna cisza – jeśli nie liczyć ćwierkania ptaków i zawodzenia owadów dochodzącego z koron sędziwych dębów. To może dźwięki, ale nie hałas. To nawet nie muzyka, ale coś dawniejszego, starszego, wcześniejszego, lepszego. Vivaldi był wielkim człowiekiem, ale tutaj nie miałby szans. Domy profesorów, często stare i dostojne, choć bez ostentacji, przyglądały się okolicy z podwórek ocienionych wiekowymi drzewami. Było cicho i ciepło; i znajdowałeś się sam na sam ze swoimi myślami.

To było strasznie nienowoczesne. Nocą gwiazdy świeciły na czarnym bezkresie nieba i nie dobiegał cię żaden hałas. Żaden. Tutaj Thoreau mógłby pisać, a Corot malować. Nie sądzę, aby dało się to robić w zgiełkliwej podmiejskiej ohydzie.

Podążając Via Sacra dochodziłeś do Black Bottom, gdzie droga kończyła się w lesie i gdzie był staw, a na nim łabędź. To nie było miejsce, którego zdjęcia umieszczano by w magazynach fotograficznych – ale po prostu zaciszny, głośny od gwaru owadów las w Wirginii. W moim coraz dłuższym życiu nigdy nie widziałem niczego spokojniejszego. Po lewej ścieżka z rudej gliny nakrapianej miką wiła się coraz bardziej w dół do Slippery Rock. Tutaj, głęboko w lesie, mały strumyk pluskał cicho między czerwonymi brzegami, prześlizgując się nad omszałym płaskim kamieniem. Niewielu znało to miejsce. Mój ojciec, jeszcze zanim doprowadzono elektryczność, przychodził tu, żeby wślizgiwać się do położonego niżej stawku. Ja też.

Wiele popołudni spędziłem tam czytając, albo nic nie robiąc, albo oglądając nartniki ślizgające się na powierzchni wody z nogami w lekkich wklęsłościach. Jako że studiowałem wtedy fizykę i chemię, wiedziałem co nieco o napięciu powierzchniowym, surfaktantach i preferencjach do tworzenia wiązań wodorowych, ale wiedziałem też, że przyglądam się czemuś niepojętemu. To nie była obserwacja naukowa. Naukowcy patrzą na każdą rzecz w oderwaniu od wszystkich innych, lecz – z wyjątkiem ludzi wielkich – nie zauważają całości. Niewielu jest wielkich na ziemi.

Takie miejsca zmieniają wewnętrzny świat człowieka. W Slippery Rock rozmyślałem o rzeczach, o których nie mógłbym pomyśleć w Arlington w Wirginii, zaraz obok Waszyngtonu, z jego syrenami, ruchem ulicznym i milcząco gniewnymi ludźmi podłączonymi do iPodów. Wilson Boulevard, gdzie mieszkałem, nie był wcale straszny. Lubiłem położone przy nim restauracje, bary i lokale z sushi. Ludzie nie byli źli. Ale było przeraźliwie niespokojnie.

Nie jestem religijny – przynajmniej nie w znaczeniu, że wierzę, iż mam odpowiedzi; ale jestem religijny w tym sensie, że znam pytania. Wiem, że istnieją sprawy, których nie możemy wiedzieć – sprawy ważniejsze nawet niż znalezienie małżonka przed ukończeniem trzydziestki. Większość z nas niewątpliwie o tym wie. Niełatwo jednak uwolnić się od ustalonego trybu życia. Próbujemy. Ludzie śpieszą do Europy w poszukiwaniu tego, co stare, spokojne i ładne. Akwizytorzy nieruchomości rozumieją ten pęd i nawołują do kupowania spokojnego wiejskiego życia, jednocześnie budując centra handlowe, które to uniemożliwią. I tak w Arkadii zjawia się pośpiech. Ludzie myślą wtedy o ucieczce do następnego małego miasteczka. Zużywamy niezwykle dużo czasu na uciekanie przed samymi sobą. Może zamiast tego powinniśmy zbudować takie miejsce, które będzie nam się podobało.

Nie możemy, bo o biegu rzeczy decyduje się na odległość, po korporacyjnemu. Mamy mały wybór jeśli chodzi o miejsce zamieszkania – nie dlatego, żebyśmy nie mogli się przeprowadzić, ale dlatego, że wszystkie miejsca stają się takie same. Położone na Południu miasteczko ze starymi domostwami i szaro-zielonym mchem hiszpańskim zwieszającym się brodami z drzew ustępuje centrom handlowym i restauracjom sieci Ruby Tuesday. Być może zachowano centrum miasteczka z miejscami parkingowymi dla autokarów wycieczkowych, tak aby przyjezdni mogli mieć Doświadczenie Południa. Miasteczko przemienione w wystawę osobliwości nie jest już właściwie miasteczkiem.

Tak niewiele pozostało spośród tego, co lokalne. Były takie czasy, że dwupasmowe szosy wiły się wśród spowitych mgłą dolin w górach Great Smoky; na ich pomarszczonych zboczach przycupnęły małe miasteczka i rodzinne restauracje – każda inna od pozostałych. Barstow było pustynnym miasteczkiem ludzi pustyni, a Nowy Orlean był miastem, a nie parkiem rozrywki.

Teraz – nie. Rzeczy są i jednakowe, i brzydkie. Korporatczycy nabyli umiejętność taśmowego wbijania w krajobraz sklepów, domów, osiedli – tanich, bo identycznych – ze względu na cudeńka masowej produkcji – i któż zdoła powiedzieć im „nie”? Nie da się zatrzymać postępu – mówią reklamiarze – chociaż nie powiem, żebym jakiś postęp zauważał.

I, oczywiście, ludzie chcą, albo myślą, że chcą, zgiełku, zestandaryzowanych przedmieść i sklepów franczyzowych. Budowa dostarcza na krótko miejsc pracy, Wal-Mart faktycznie sprzedaje pilarki po niskich cenach, a jedzenie w restauracjach Ruby Tuesday jest dobre. Młodzi lubią hałas, a sklep sprzedający trzydzieści rodzajów butów do biegania ludziom, którzy nie biegają, to z pewnością nic złego. Dopiero później wdaje się znudzenie i pustka – zaczynają odczuwać je dzieci, które mają jedynie centra handlowe – nigdy lasy. Chomiki mają kołowrotki do biegania. My kupujemy rzeczy.

Podejrzewam, że niewielu osobom naprawdę podoba się to, co mamy – ale jak się od tego uwolnić? Prawdopodobnie większość ma niezbyt wyraźne przeczucie, czym jest to, od czego chce uciec – a poza tym nie ma dokąd uciekać. Jak w obłożnie jazgotliwych, śmierdzących spalinami, zatłoczonych miastach, gdzie gwiazdy nikną za zasłoną dymu, gdzie płyną na pół trujące rzeki, a duża część populacji ledwie radzi sobie z czytaniem, ktokolwiek może pomyśleć o czymkolwiek poza giełdą i kolejną pustą kopulacją? Nie ma Milne’ów, Donne’ów i Marlowe’ów, bo nie mogą zaistnieć; a my ich nie chcemy, bo nie umiemy ich chcieć.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, Other Times and Ways, http://www.fredoneverything.net/Walden%20III.shtml

Other Times and Ways opublikowano na stronie Freda Reeda Fred On Everything w 2008 r.





2009/08/18

Tłumaczenie: John Derbyshire „Wolność”

Czy jej chcemy?

Właśnie skończyłem czytać Samobójstwo Marlboro Mana Freda Reeda, który z kolei czerpał inspirację z pełnej tęsknoty za minionymi czasami książki G. Gordona Liddy’ego Gdy byłem dzieckiem, to był wolny kraj [When I Was a Kid, This Was a Free Country]. (A więc ten artykuł to konserwatywny komentarz zainspirowany konserwatywnym komentarzem do książki napisanej przez konserwatywnego komentatora. Dajcie mi trochę luzu, niedługo Boże Narodzenie.) Niewypowiedziany* Fred** podziela tęsknotę Liddy’ego za dawną amerykańską niezależnością i samowystarczalnością, ale dowodzi, że rozkład i ostateczna utrata tego sposobu życia były nieuniknione. Mam nadzieję, że Fred się nie obrazi, jeśli zacytuję ostatni akapit jego tekstu w całości. Fred posługuje się słowami w sposób, który podziwiam, choć nie łudzę się, że zdołam mu dorównać. Oto jego słowa:

Chciałbym znów żyć w świecie pana Liddy’ego. Niestety, ten świat ma tendencję do samolikwidacji. Wolność jest na dłuższą metę sprzeczna z wolnością, bo nieuchronnie zostaje użyta w taki sposób, który rodzi kontrolę. Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze.

Pod wpływem tej lektury zacząłem się zastanawiać nad wolnością, tęsknotą i bezkompromisową niezależnością naszych przodków. Niestety, moi przodkowie nie byli pracującymi na własnej ziemi farmerami ze wzgórz Wirginii Zachodniej, lecz w większości angielskimi górnikami, podchodzę więc do tematu od innej strony. Niemniej jednak sądzę, że mogę rzucić trochę światła na te kwestie.

Zastanawianie się na wolnością zawsze rozpoczynam od pierwszej strony Historii Anglii w latach 1914–1945 A.J.P. Taylora (jeden z tomów Oxford History of England) [English History, 1914–1945]. Zacytuję całą stronę. Nie potrafię znieść myśli, że miałbym ją streszczać albo skracać. Oto ona:

Do sierpnia 1914 r. rozsądny, przestrzegający prawa Anglik mógł przeżyć całe życie i prawie nie zauważyć istnienia państwa poza pocztą i policją. Mógł żyć tam, gdzie chciał i jak chciał. Nie miał żadnego urzędowego numeru ani dowodu tożsamości. Mógł podróżować za granicę albo opuścić swój kraj na zawsze – bez paszportu albo jakiegokolwiek rodzaju urzędowego zezwolenia. Mógł wymieniać swoje pieniądze na dowolną walutę bez ograniczeń. Mógł kupować towary z dowolnego kraju na świecie na takich samych zasadach, jak w ojczyźnie. Skoro o tym mowa – cudzoziemiec mógł spędzić całe życie w Anglii bez ubiegania się o pozwolenie na pobyt i bez informowania o tym policji. W przeciwieństwie do państw na kontynencie europejskim, państwo angielskie nie przymuszało swoich obywateli do odbywania służby wojskowej. Anglik mógł się zaciągnąć do regularnej armii, marynarki wojennej albo do ochotniczych wojsk obrony terytorialnej. Jeśli chciał, mógł również zignorować wymagania obrony narodowej. Właścicieli znacznych majątków wzywano czasami do zasiadania w ławie przysięgłych. W innych wypadkach państwu pomagał tylko ten, kto chciał. Anglik płacił umiarkowane podatki: w latach 1913–1914 było to niecałe 200 milionów funtów, czyli mniej niż 8 procent dochodu narodowego. Państwo interweniowało, aby zapobiec spożyciu przez obywatela jedzenia o składzie innym niż podany albo zapadnięciu przez niego na pewne choroby zakaźne. Narzucało regulaminy bezpieczeństwa w fabrykach i zakazywało kobietom oraz dorosłym mężczyznom zatrudnionym w pewnych branżach wykonywania pracy przez nadmierną ilość czasu. Państwo pilnowało, aby dzieci otrzymywały wykształcenie do ukończenia trzynastego roku życia. Od 1 stycznia 1909 r. zapewniało skromną emeryturę potrzebującym, którzy przekroczyli 70. rok życia. Od 1911 r. pomagało ubezpieczać wybrane grupy robotników na wypadek choroby lub utraty pracy. Ta tendencja do zwiększania interwencji państwa rosła. Od kiedy władzę objęli w 1905 r. Liberałowie wydatki na cele socjalne wzrosły mniej więcej dwukrotnie. Niemniej jednak, ogólnie rzecz biorąc, państwo podejmowało działanie tylko w celu pomocy osobom, które nie mogły pomóc same sobie. Dorosłego obywatela zostawiało w spokoju.

Na pierwszy rzut oka brzmi to jak idylla – marzenie libertarianina [1]. Teraz przyjrzyjmy się sprawie trochę dokładniej. Tak się składa, że dorastałem wśród Anglików, spośród których najstarsi pracowali i zakładali rodziny w czasach opisywanych przez Taylora – na krótko przed wybuchem I wojny światowej [World War I] (albo, jak zawsze mówili, „Wielkiej Wojny” ["The Great War"]). Prezentowali wiele konserwatywnych społecznie postaw i pod tym względem zgadzali się z G. Gordonem Liddym. Za naszej młodości – mieli zwyczaj mówić – piwo było mocniejsze, ludzie troszczyli się o siebie nawzajem, kraj nie był pełen cudzoziemców, dzieci wiedziały, że nie należy pyskować dorosłym, mordercy byli osądzani, skazywani i wieszani – wszystko w przeciągu miesiąca; i tak dalej. A jednak wszyscy ci starsi ludzie byli socjalistami. W kwestiach polityki publicznej nigdy nie było im dość rządu. Nacjonalizacja kopalń? Państwowe emerytury dla starszych osób? Państwowe ubezpieczenie od niepełnosprawności? Państwowe budownictwo mieszkaniowe? Darmowa edukacja? Narodowy Fundusz Zdrowia [National Health Service]? Proszę bardzo.

Gdybyście spróbowali zbadać, skąd wzięły się te socjalistyczne skłonności, odkrylibyście przerażające historie. W dół drogi mieszkała ta biedna wdowa z ośmiorgiem dzieci do nakarmienia – żadne z nich nie miało ani jednej pary butów. Był stary Sam Matthews, który umarł w męczarniach, bo nie było go stać na operację. Był kuzyn Alfred, najinteligentniejszy i najbardziej oczytany człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałeś, który musiał rzucić szkołę w wieku czternastu lat i zjechać „do piekła” (to znaczy do pracy w kopalni węgla), bo rodzinie brakowało pieniędzy. Były związane z pracą niebezpieczeństwa – pożary w szybach na przykład: „Zmiany ludzi czołgających się za żelaznymi wagonikami, każdy z nich wyrywający się do przodu, żeby umieścić w wagoniku szuflę rozżarzonego węgla, potem wracający na koniec szeregu – wszystko za dziewięć pensów od wagonika.” (Z notatek, które zrobiłem kiedyś na spotkaniu rodzinnym. W 1914 r. dziewięć pensów było warte piętnaście centów amerykańskich.) Najgorszy ze wszystkiego był przytułek – słowo wypowiadane z taką trwogą i przerażeniem, że do dziś czuję dreszcze. Przytułek stanowił jedyną formę opieki społecznej w wiktoriańskiej i (choć, jak wskazuje Taylor, w zmniejszającym się stopniu) edwardiańskiej Anglii – był to dom wspólnotowy zarządzany przez parafię, w którym ubodzy otrzymywali symboliczne schronienie i skąpe posiłki w zamian za niewymagającą kwalifikacji pracę.

Historycy – włączając w to Taylora, który, na marginesie, sam był socjalistą – potwierdzają, że libertariańska idylla w istocie kipiała od niezadowolenia i niesprawiedliwości. Najlepsza książka na ten temat to klasyczna pozycja George’a Dangierfielda Dziwna śmierć liberalnej Anglii [The Strange Death of Liberal England], wznawiana do dziś, 66 lat od pierwszego wydania. Dangerfield odsłania ukrytą ciemną stronę bezkresnej edwardiańskiej sielanki. Związki zawodowe zaczynające prężyć swoje muskuły dążyły do powszechnych strajków i żądały nacjonalizacji przemysłu. Uczestniczki kampanii na rzecz prawa do głosowania dla kobiet puszczały z dymem wiejskie domy, przykuwały się do ogrodzeń w miejscach publicznych, rzucały się pod kopyta koni wyścigowych. Irlandia była ropiejącą raną – jedna liczna grupa Irlandczyków domagała się większej autonomii, druga liczna ich grupa sprzeciwiała się temu, w armii brytyjskiej doszło do buntu, gdy żołnierzom rozkazano strzelać do lojalnych Ulsterczyków. Sama konstytucja – tak, Wielka Brytania ma konstytucję, tylko nikt nigdy nie zadał sobie trudu spisania jej – zaczęła się chwiać, a konstytucyjny monarcha był zmuszony użyć swojej władzy do przeprowadzenia reform.

Niewątpliwie da się wskazać pewne punkty wspólne powyższego opisu z obrazem dawnej, bardziej wolnej Ameryki, którą z takim sentymentem wspomina G. Gordon Liddy. „Farmer uprawiający własną ziemię” brzmi bardzo miło i po jeffersonowsku, dopóki nie pomyślimy o Ethanie Fromem albo rodzinie Joadów. Wolność to piękna rzecz, ale, jak każde inne dobro, ma swoją cenę, a dla wielu osób ta cena była za wysoka. Sprzedały swoją wolność za trochę bezpieczeństwa, czyniąc Amerykę i Wielką Brytanię takimi, jakimi są dzisiaj. Nikt nie zmuszał ich do tego siłą. Zaakceptowały wymianę gładko, chętnie – w istocie rzeczy wiele z nich odważnie walczyło, a niektóre nawet ginęły, po to, żeby targu udało się dobić. Dawniejszy, bogatszy w wolność sposób życia był, jak zwięźle ujmuje to Fred, „skazany na samobójstwo”.

Dlatego właśnie dzisiejsza Ameryka wygląda tak, jak wygląda: potworny poziom opodatkowania, olbrzymia biurokracja rządowa charakteryzująca się zapierającą dech w piersiach arogancją i – jak przekonaliśmy się w ciągu ostatnich kilku miesięcy aż za dobrze – niekompetencją***, mordujący przemysł prawnicy składający zbiorowe pozwy o odszkodowania, kradnący cudze mienie rządowi regulatorzy, saudyarabizacja siły roboczej (broń Boże, aby jakiś Amerykanin urodzony w Ameryce mył samochody, czyścił toalety, pucował buty albo zbierał owoce – mamy 13 milionów nielegalnych imigrantów, którzy się tym**** zajmą) i dławiące wolną myśl wymuszane przez rząd zbiory przepisów dotyczące „różnorodności”, „wrażliwości” i „poprawności”. Osiągnęliśmy przewidziany przez Tocqueville’a etap, w którym „najwyższa władza [...] pokrywa powierzchnię społeczeństwa siecią drobnych skomplikowanych przepisów, szczegółowych i ujednoliconych [...] nie tyranizuje ludzi, ale uciska ich, osłabia, odbiera im nadzieję i wprawia ich w otępienie – aż do momentu, gdy każdy naród zostaje zredukowany raptem do poziomu stada potulnych i pilnie pracujących zwierząt, których pasterzem jest rząd”. I – poza kilkoma malkontentami, takimi jak Fred Reed czy G. Gordon Liddy – nikomu z nas to nie przeszkadza.

Fred kończy swój tekst słowami: „Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze”. Jak dotąd się z nim zgadzam. Co jednak z przyszłością? Nasze społeczeństwo nie potrafi stać w miejscu. Czy wolność nadal będzie się kurczyć, dopóki biotechnologia i nauki o układzie nerwowym nie doprowadzą nas do kontrolowanego przez państwo infantylnego hedonizmu Nowego wspaniałego świata? (Kilka tygodni temu, gdy czytałem po raz kolejny mistrzowskie dzieło Huxley’a, nagle zdałem sobie sprawę, dlaczego absolutnie nie jestem w stanie oglądać serialu telewizyjnego Przyjaciele. Phoebe, Chandler i spółka byliby modelowymi obywatelami Państwa Światowego w roku 632 Pana Naszego Forda.) A może jest droga powrotna, prowadząca do odrodzenia wolności? I – jeśli tak – czy chcemy na nią wejść?

Naprawdę trudne jest, rzecz jasna, to ostatnie pytanie. Ja w każdym razie jestem pewien, że droga powrotna istnieje. Zło faktycznie miało w przeszłości miejsce, ale stosowanie ulubionego środka zaradczego dwudziestego wieku – zwiększanie władzy rządu – doprowadziło do sytuacji, w której straty zaczęły przewyższać zyski, na długo przez końcem zeszłego stulecia. W wielu przypadkach środek ów nie tylko nie okazał się remedium, ale wręcz pogorszył sprawę. Czytelnicy książki Charlesa Murray’a o libertarianizmie pamiętają „test linii trendu” [“trend line test”]. Robisz coś takiego: określasz ilościowo jakieś zjawisko społeczne – ubóstwo, osiągnięcia edukacyjne, wypadki drogowe, śmiertelność niemowląt – i sporządzasz wykres jego występowania na przestrzeni kilku dziesięcioleci. Potem, wpatrując się uważnie w wykres, próbujesz wskazać moment, w którym rząd zaczął interweniować. Zazwyczaj nie udaje ci się.

Wszystko to stoi, oczywiście, w sprzeczności z „oficjalną” historią. Na przykład „oficjalna” wersja dotycząca stosunków rasowych mówi, że w narodzie [amerykańskim] powszechnie dyskryminowano czarnych Amerykanów – aż do chwili, gdy Ustawa o Prawach Obywatelskich z 1964 r. zniszczyła potęgę zalegalizowanego rasizmu. Tak naprawdę segregacja i związane z nią zło były w ciągłym odwrocie od momentu zakończenia II wojny światowej, a ich ostateczny koniec zbliżał się coraz gwałtowniej pod koniec lat pięćdziesiątych [XX wieku]. Ruch praw obywatelskich i związana z jego działalnością legislacja nie napędzały tego procesu, ale podążały za nim, albo w najlepszym wypadku były tylko jego częścią – zjawiskami wtórnymi, a nie Pierwszymi Przyczynami. Bull Connor, Lester Maddox i George Wallace [2] tak naprawdę nie walczyli z rządem, ale z nieuniknioną zmianą społeczną – przegraliby tak czy inaczej.

Dwudziesty wiek obfitował w takie procesy. Banalne stwierdzenie z dziedziny politologii mówi, że rewolucje prawie nigdy nie wybuchają, kiedy dzieje się jak najgorzej – dochodzi do nich, gdy sprawy zaczynają iść we właściwym kierunku. Tak było od zawsze z wtrącaniem się rządu w nasze życie. Wskazuje się jakieś niepożądane zjawisko; wywołuje się poruszenie; uchwala się ustawę... A mimo to, choć ten proces trwa – a może nawet zanim się zaczął – linia trendu już zmierza w dół i skończylibyśmy w tym samym miejscu, niezależnie od tego, czy utworzono by nowy państwowy urząd biurokratyczny z budżetem 40 miliardów dolarów; niezależnie od tego, czy uchwalono by tę furę nowych ustaw; niezależnie od tego, czy zrezygnowalibyśmy z kolejnego kawałka wolności.

Rolnik uprawiający własną ziemię jako istotna część naszego społeczeństwa odszedł na dobre. Taki sam los spotkał, dzięki Bogu, szuflowanie rozżarzonego węgla na zmiany po dziewięć pensów od wagonika. Zmniejszenie ingerencji rządu do poziomu sprzed jego olbrzymiej intruzji w dwudziestym wieku nie oznacza powrotu do przytułków, przepisów o segregacji rasowej, pozbawiania kobiet prawa głosu i brutalizacji warunków pracy. Postęp techniczny, bardziej zaawansowane systemy finansowe i zmiany w świadomości oszczędzą nam tego, a najprawdopodobniej oszczędziłyby nam tego i tak – bez żadnej potrzeby gwałtownych postępów socjalizmu w ostatnich kilku dekadach. Możemy żyć, i to żyć dobrze, ciesząc się dużo większą wolnością i dużo mniejszą ingerencją rządu, jeśli chcemy. Problem, który zdecyduje o kształcie nowego wieku, jest taki: Czy chcemy?

_______

PRZYPISY

* Wybaczcie, jeśli już o tym wspominałem, ale jedno z moich ulubionych krzyżówkowych haseł wszechczasów w londyńskim „Timesie” brzmiało: „Nie opisze tego żaden wulgaryzm”. Odpowiedź: NIEWYPOWIEDZIANE.

** Tak przy okazji: zauważyłem, że, kiedy czytam w sieci teksty Freda, kursor mojej myszy cały czas przyjmuje postać małej klepsydry. Przypuszczalnie oznacza to, że Fred potajemnie ładuje na mój dysk twardy „ciasteczka”, zawierające, jak mniemam, wskazówki na temat czyszczenia broni, historie z życia gliniarzy, przepisy na pasztet z szopa pracza, promocyjne oferty sprzedaży sprzętu do nurkowania oraz komputerowe grafiki przedstawiające meksykańskie piękności o kruczoczarnych włosach.

*** Tę niekompetencję spotyka się na wszystkich szczeblach – aż po istniejące od dawna, najbardziej podstawowe rodzaje usług. Poprosiłem ostatnio na poczcie, aby sprawdzono, czy pewien list, który wysłałem jako polecony, dotarł do adresata. Wypełniłem formularz i przyniosłem oryginał dowodu nadania, który, jak mnie zapewniono, pozwoli poczcie prześledzić losy przesyłki. Sześć tygodni później formularz wrócił do mnie z pieczątką „los przesyłki nieznany”. Skoro los tego &*!!#@/?%*# listu jest nieznany, to po co płaciłem, żeby wysłano go jako polecony?

**** Sam koszę swój trawnik. To powoduje, że należę do kurczącej się coraz bardziej mniejszości na Long Island. Większość moich sąsiadów pracę w ogrodzie zleca grupom Azteków.

[1] Trudno zgodzić się ze zdaniem Derbyshire’a; działalność jakichkolwiek funkcjonariuszy państwowych stoi w jawnej sprzeczności z „marzeniem libertarianina”, jakim jest zanik państwa i wyłącznie dobrowolne relacje z innymi ludźmi – przyp. tłum.

[2] Theophilus „Bull” Connor (1897–1973), Lester Maddox (1915–2003), George Corley Wallace junior (1919–1998) – amerykańscy politycy opowiadający się za segregacją rasową – przyp. tłum.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
John Derbyshire, Liberty, http://www.nationalreview.com/script/printpage.p?ref=/derbyshire/derbyshire122102.asp

Liberty opublikowano na stronie National Review Online 21 grudnia 2002 r.





2009/07/17

Tłumaczenie: Fred Reed „Samobójstwo Marlboro Mana”

Ceną wolności jest niewolnictwo. Coś w tym rodzaju. Przynajmniej do pewnego stopnia

Niedawno czytałem pełną tęsknoty za minionymi czasami książkę G. Gordona Liddy’ego Gdy byłem dzieckiem, to był wolny kraj [When I Was a Kid, This Was a Free Country]. Liddy odmalowuje błogi obraz dawnych czasów, kiedy Ameryka była wolna, farmerzy mogli zasypywać bagna bez naruszania przepisów o mokradłach, a broń była po prostu bronią. Ludzie byli samodzielni, mieli charakter i podejmowali decyzje ekonomiczne na własną rękę. Reguły rynku działały, tak jak powinny, a rząd wtrącał się w prywatne sprawy w znikomym stopniu.

Ten obraz jest prawdziwy. Żyłem w takim świecie. Chciałbym, żeby wrócił, ale tak się nie stanie. To był świat skazany na samobójstwo.

Tak się dzieje, że w wiejskim hrabstwie pełnym niezależnie myślących rolników z charakterem, uprawiających własną ziemię [yeomen], wzrasta gęstość zaludnienia – albo w centrum albo w odległych od siebie miejscach na obrzeżach. Pojawia się autostrada, bo tego chce ciężarówkowe lobby w Waszyngtonie. Budowa autostrady to Dobra Rzecz, bo oznacza Postęp i na rok daje ludziom pracę.

Czyni też prowincję dostępną dla odległego o pięćdziesiąt mil wielkiego miasta. Przedsiębiorca budowlany kupuje 500 akrów ziemi wzdłuż rzeki od niezależnego właściciela z charakterem. Robi to, oferując sumy, które powodują, że oczy farmera wychodzą z orbit.

Najpierw powstaje 500 domów w sypialnej dzielnicy na przedmieściach nazwanej Brook Dale Manor. Rok później pojawia się kolejnych 500 pod nazwą Dale View Estates. To Dobra Rzecz, bo niezależny farmer (teraz już były farmer) z charakterem korzysta ze swojego prawa własności, a budowa podmiejskiej dzielnicy tworzy miejsca pracy. Rzeka wygląda teraz brzydko jak diabli, ale przejmują się tym tylko oszołomy.

W siedzibie korporacji Safeway, Bóg wie jak daleko, nowa populacja pojawia się jako ciemniejszy odcień zieleni na ekranie komputera. Zaczyna się budowa nowego supermarketu koło autostrady. To Dobra Rzecz, stanowiąca przykład wolnej przedsiębiorczości w działaniu i tworząca miejsca pracy w branży budowlanej. Co więcej, Safeway sprzedaje tańsze, bardziej zróżnicowane i, po prawdzie, lepsze jedzenie niż pół tuzina istniejących dotychczas w hrabstwie rodzinnych sklepów, które kończą działalność.

Niedługo potem o hrabstwie dowiadują się ludzie od centrów handlowych z wielkiego miasta. Firma dysponująca miliardem dolarów nie ma problemu z wykupieniem niezależnego farmera z charakterem, który zarabia mniej niż 40 tysięcy dolarów rocznie. Przybywa centrum handlowe z Wal-Martem. To Dobra Rzecz itd. Wal-Mart prawie wszystko sprzedaje tanio.

Ponadto wypiera z rynku większość sklepów w hrabstwie. Razem z nimi padają restauracje, nie odwiedzane już przez tych, którzy dawniej przychodzili tam przy okazji wizyt w okolicznych sklepach. Razem z restauracjami odchodzi poczucie wspólnoty, kwitnące w miasteczku, w którym są jadłodajnie, sklepy i rynek. Ale to szurnięte myślenie, które przemawia tylko do wtrącających się w cudze sprawy lewaków.

Pojawia się K-Mart, a wraz z nim, wzdłuż autostrady, McDonald's, Arby's, Roy Rogers oraz inne stacje pośrednie na drodze do zatoru wieńcowego. Pasaż handlowy przy autostradzie to Dobra Rzecz, bo stanowi przykład korzystania z wolności gospodarczej. Handel podlega teraz kontroli działających na odległość finansistów, dla których hrabstwo to szpilka na mapie.

To Dobra Rzecz. Etaty w nowych sklepach są bezpieczne i wygodne. Niezależni farmerzy [frontiersmen] z charakterem, zatrudnieni teraz na niskich stanowiskach w którejś z sieci, nie są już niezależni, bo można ich zwolnić.

Pojawia się trzecia podmiejska dzielnica – Brook Manor View Downs. Przesiedleni do swoich szkaradnych domów miastowi przewyższają teraz liczebnie miejscowych z charakterem. Są też sprytniejsi, mają w swoich szeregach prawników i współpracują ze sobą. Szybko przejmują kontrolę we władzach hrabstwa.

Chcą miejskiego systemu kanalizacji, więcej dróg, szkół i odgórnych regulacji budowlanych [zoning]. To ostatnie nie jest takie nierozsądne. W rzadko zaludnionym hrabstwie kilka wieprzy trzymanych w zagrodzie za domem albo rozsypujący się merc bez kół nikomu nie przeszkadza. W zajmującym ćwierć akra getcie dorobkiewiczów – już tak. Potem przychodzą przepisy nakazujące trzymanie psów na smyczy i konieczność uzyskania zezwoleń na ich posiadanie. Hałaśliwe gromady obwisłouchych psiaków stają się nielegalne.

Ceny idą w górę – podatki tak samo. Zyski z rolnictwa i łowienia krabów w rzece nie wzrastają. Farmerzy i rybacy są stopniowo zmuszani do sprzedaży swojej ziemi inwestorom budowlanym i przejścia na pracę etatową od ósmej do piątej. Niestety, nie można być jednocześnie niezależną osobą z charakterem i bać się swojego szefa. Gdy silny charakterem, niezależny farmer zaczyna pracować jako ochroniarz w Gapie, staje się niewykwalifikowanym najemnikiem. Różnica między niezależnym rolnikiem uprawiającym własną ziemię a popychadłem drugiej kategorii to niezależność lub jej brak.

Ludzie zarabiają więcej pieniędzy i kupują domy w Manor Dale Mews, ale w mniejszym stopniu panują nad własnym czasem, więc nie budują już sami własnych stodół, nie zakładają sami elektryczności w domach i nie wymieniają sami tarcz sprzęgła. Koniunktura to Dobra Rzecz. W jej wyniku dzieci zaradnego farmera stają się zależne od innych, gdy chcą zmienić olej, odremontować piec albo naprawić łódkę.

Większość ludzi, którzy niedawno przyjechali z miasta, obawia się broni. Nie polują, wiedząc, że jedzenie pochodzi z Safeway’a i jego nowo przybyłego konkurenta, Gianta. Nie lubią niezależnych chłopów, których nazywają wsiokami, prostakami albo prowincjuszami. Polowanie i tak nie ma w ich przypadku sensu, bo stada wędrownych ptaków znikają z mokradeł.

Po prawdzie, gdy ludzie strzelają z karabinów i śrutówek w miejscu, które staje się coraz bardziej załącznikiem do miasta, nie jest to bezpieczne. Wpływ nowo przybyłych powoduje, że niezależnym trudniej nawet pokazać się z bronią na widoku. Na wysypisku śmieci nie wolno już strzelać do szczurów.

Dzieci zaradnych wieśniaków nie radzą sobie w szkole tak dobrze, jak potomstwo dojeżdżających do pracy pasożytniczych najeźdźców, i są powoli spychane na margines. Przestępczość wzrasta w miarę jak rwą się więzi społeczne. Wcześniej właściwie każdy znał każdego i wiedział, jaki kto ma samochód. Obcy się wyróżniali. Nastolatki sprawiały kłopoty, ale były granice. Teraz wdaje się anonimowość wielkich liczb, a zresztą nie ma już żadnej społeczności.

I w ten sposób hrabstwo pełne wolnych farmerów przemienia się w kolejną mięczakowatą dzielnicę podmiejską zamieszkałą przez bezbarwnych dorobkiewiczów, którzy nie potrafią napompować własnych opon. Wiejscy indywidualiści stają się trybikami w cudzej maszynie. Ich dzieci wyrastają na rozwiązłe seksualnie supermarketowe małpy, ćpające, żeby uciec od nudy. Samo hrabstwo to teraz płat ohydnej, pomalowanej na jaskrawy kolor, tandetnej zabudowy osiedlowej. Życie mieszkańców jest zarządzane na odległość.

W skrócie rzecz biorąc chodzi o to, że niezbywalne prawo niezależnego rolnika do pozbycia się swojej własności w sposób, w jaki sobie tego życzy (którego nie podważam), prowadzi generalnie do tego, że dostaje się ona w ręce przedsiębiorcy budowlanego. Niezbywalne prawo do rozmnażania się prowadzi do zatłoczenia, które skutkuje brakiem niezależności, wścibskim rządem i utratą lokalnej kontroli.

Chciałbym znów żyć w świecie pana Liddy’ego. Niestety, ten świat ma tendencję do samolikwidacji. Wolność jest na dłuższą metę sprzeczna z wolnością, bo nieuchronnie zostaje użyta w taki sposób, który rodzi kontrolę. Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, The Suicide Of Marlboro Man, http://www.fredoneverything.net/Liddy.shtml

The Suicide Of Marlboro Man opublikowano na stronie Freda Reeda Fred On Everything w 2002 r.



2008/09/09

Look7777777 – Culture Watch – 2008.09.09


Anna Świderkówna opowiadała kiedyś o rozmowie ze znajomym komunistą: „W czasie rozmowy rzucił: – Jestem ateistą. – Aha – mówię – czyli pan wierzy, że Boga nie ma. – Nie, nie. Ja w nic nie wierzę – zaoponował zaskoczony. – A mógłby pan dowieść, że Boga nie ma? – zapytałam. Usłyszałam, że go zatkało. Bo on nigdy nie pomyślał, że jego światopogląd też jest formą wiary”. W każdym światopoglądzie, w każdej filozofii istnieją pewne zdania, które przyjmuje się na wiarę. Ich prawdziwość zakłada się po prostu jako rzecz oczywistą. Każdy człowiek ma jakiś zasób nienaruszalnych podstawowych tez, pewnych punktów odniesienia, które stanowią rodzaju filtru w jego patrzeniu na świat, na siebie, na życie.

Dogmatyzm kojarzy się z postawą bezkrytyczną, utożsamia się go wręcz z zakazem myślenia. Myślenie naukowe, dojrzałe, nowoczesne powinno być za myśleniem bez dogmatu. To mit. Punktem wyjścia wszystkich nauk ścisłych są aksjomaty, czyli tezy, których się nie dowodzi. Z tych „dogmatycznie” przyjętych aksjomatów wyprowadza się drogą wnioskowania kolejne twierdzenia. Nasuwa się jeszcze jeden przykład, nieco lżejszy. Czy można uznać grę w szachy za coś, co nie wymaga myślenia? A przecież szachy mają swoje nienaruszalne, niezmienne zasady. Gracze muszą je respektować, zgodzić się na nie. Inaczej nie będzie żadnej sensownej, intelektualnej rozrywki. Dogmaty są właśnie jak te niezmienne reguły gry. Nie są szlabanami zamykającymi drogę do refleksji, ale są raczej punktami wyjścia wyznaczającymi kierunek myślenia. Zapraszają do myślenia, ale we „wnętrzu” gry. Nie jest więc tak, że mamy wybór: albo myślenie, albo dogmat. Wybieramy raczej między takim czy innym zestawem dogmatów.

ks. Tomasz Jaklewicz, Dogmat w czasach niepewności, http://goscniedzielny.wiara.pl/?grupa=6&art=1219950754&dzi=1104764436&idnumeru=1219928104



_______


Pytanie o powołanie jest pytaniem, które ma sens w kontekście wiary, czyli relacji, jaka łączy człowieka z Bogiem. To przecież Bóg powołuje człowieka. Zrozumienie zatem pytania o powołanie zależy od rozumienia relacji z Bogiem, od rozumienia kim jest Bóg i jak On postępuje z człowiekiem.

Rozeznając powołanie bardzo często zakładamy, bardziej lub mniej świadomie, że Bóg ma już gotowy, szczegółowy plan wobec nas i że oczekuje od nas byśmy go zrealizowali.

[T]akie rozumienie powołania, powodowane nawet najlepszymi intencjami, kryje w sobie zupełnie niechrześcijański obraz Boga. Przedstawiając go nieco karykaturalnie, Pan Bóg, gdzieś w swojej tajnej kartotece, posiada ukryte akta każdego człowieka z zapisanym projektem jego życia. Do człowieka należy odgadywanie zawartości tej kartoteki. Jest to zadanie niezmiernie trudne, jeśli w ogóle możliwe, nie wspominając już o tym, że właściwie nie ma tu mowy o wolności człowieka, tak bardzo podkreślanej w chrześcijaństwie.

[T]akie wyobrażenie Boga i powołania otwiera furtkę dla niekończących się rewizji podjętych decyzji i stawia pod znakiem zapytania wierność wszelkim wyborom: bo zawsze można stwierdzić, że wcześniej nastąpiła pomyłka i dopiero teraz udało się nam rozpoznać wolę Boga. Paradoksalnie pod pozorem wiary można przemycać niewierność.

[W]olą Boga jest byśmy przez Chrystusa byli Jego dziećmi. Trudno wyobrazić sobie relację bardziej podkreślającą wolność niż ta jaka panuje pomiędzy Ojcem i dziećmi. Jedyną rzeczą do jakiej ona wzywa jest podobieństwo do Ojca i odzwierciedlanie Jego świętości. Natomiast konkretny sposób w jaki odpowiemy na to wezwanie, pozostawiony jest twórczej wolności człowieka. Właśnie odpowiedzialność i twórczość w budowaniu własnego życia jest najdoskonalszą formą realizacji podobieństwa do Stwórcy. Oczywiście w przypadku człowieka nie jest to tworzenie z niczego. Odbywa się ono na podstawie tego, kim jesteśmy, naszego temperamentu, naszych pragnień i uzdolnień, naszej wrażliwości na otaczający nas świat i wydarzenia, w których uczestniczymy. Wszystko to jest naszym udziałem w tworzeniu własnego powołania w dialogu ze Słowem Boga, które uzdalnia nas do stawania się Jego dziećmi (por. J 1,12). Wola Boga nie jest z góry szczegółowo zapisanym planem określającym kształt naszego życia.

[P]owołanie jest przede wszystkim obietnicą spełnienia głębokiego pragnienia ludzkiego serca: pragnienia życia spełnionego. To sam Bóg stwarzając człowieka składa w jego sercu pragnienie życia, jest jego Autorem, ale jednocześnie człowiekowi powierza określenie konkretnego kształtu tego życia. Abraham związał je z ojcostwem i potomstwem. Gdy ono pozostaje niespełnione, Bóg wskazuje Abrahamowi warunki jego spełnienia: wyjdź... i idź... Plan, jaki Bóg przedstawia, sięga o wiele dalej i obejmuje wszystkie ludy ziemi, ale w żaden sposób nie każe Abrahamowi rezygnować z własnego pragnienia. Przeciwnie, obiecuje jego spełnienie. W jaki sposób realizacja planu zbawienia ludzkości i spełnienie pragnienia konkretnego człowieka mogą wzajemnie się uzupełniać pozostaje tajemnicą wielkości Boga. Jedno jest jednak pewne. Nie znając własnego pragnienia, Abraham nie mógłby ani usłyszeć, ani zawierzyć wezwaniu Boga. Rozpoznanie woli Boga względem siebie, rozpoznanie własnego powołania zaczyna się od poznania i określenia własnego pragnienia życia.

Jeśli Bogu tak bardzo zależy na wolności człowieka, jedynym słusznym powodem kwestionowania dokonanego wyboru może być brak wolności w momencie jego dokonywania. Kościół w swojej mądrości uznaje za nigdy nie ważne małżeństwa zawarte pod przymusem, święcenia przyjęte bez wolnej woli. Oczywiście wolność człowieka jest niezmiernie delikatną dziedziną. Czasem bardzo trudno udokumentować rzeczywisty brak wolności, czasem bardzo łatwo postulować brak wolności, gdy tak naprawdę chodzi o trudność dochowania wierności. Nie są to łatwe kwestie i każdy przypadek musi być rozważany osobno z całą powagą i uczciwością. Jednak także ogólne rozważanie może pomóc uniknąć wielu nieporozumień.

Pewnie większość prób ponownego rozeznawania powołania nie różni się niczym od kryzysów wiary, których doświadczył Abraham. Zamiast wyobrażać sobie, że nastąpiła pomyłka, że nie tędy droga, że może nieopatrznie zrozumiałem, czego Bóg ode mnie chciał, potrzeba bardziej przypomnienia (anamnezy) własnego, pierwszego pragnienia. Bo to właśnie na nim zaczęło się budować powołanie. Bo Bóg je potraktował na poważnie i zaangażował się, by je spełnić. To nic, jeśli nie było do końca dojrzałe i czyste. Cały czas długiego oczekiwania Abrahama nie jest niczym innym jak jednym procesem dojrzewania jego pragnienia. Ale nie zostało ono zawiedzione.

[P]onowne rozeznawanie powołania mające na celu zmianę drogi życia na pewno nie jest postawą wiary. Ponieważ Bóg nie oczekuje od nas odgadywania ukrytych Swoich planów wobec naszego życia, w sytuacji kryzysu chodzi raczej o powrót do własnego pierwotnego pragnienia. Bo to na nim zaczęło się budować nasze powołanie.

Tomasz Kot SJ, Zrozumieć swoje powołanie..., http://mateusz.pl/mt/10lat/tk-zsp.htm

_______



[O]ur surroundings determine not just what we think, but what we can think. We live in cities urban but not urbane, among screaming sirens, in air grayed by exhaust and wracked by the blattings of buses. The complaint is not invalid for being trite. I cannot imagine a Whitman composing in a shopping mall.

The rush and complexity of everything take their toll. As a people we might well be called The Unrelaxed. And, therefore, the Uncontemplative.

Other lives are possible, or were possible. Years ago I passed a summer in Hampden-Sydney, my small college on a huge wooded campus in then-rural Virginia. The students were blessedly gone.

Along the Via Sacra, as the only road on campus was called, under blue skies going on forever and forever there was silence, absolute silence, unless you count the twittering of birds and the keening of bugs in ancient oaks. These may be sounds, but they are not noise. They are not even music, but something before, older, earlier, better. . . . [I]t was quiet and warm and you were with your thoughts.

It was terribly unmodern. At night the stars shone in the black infinite and there was no noise. No noise. There a Thoreau could have written or Corot painted. I do not think this possible in clangorous suburban ugliness.

Scientists take things apart but, except for the greats, do not notice the whole.

People rush to Europe in search of the old, the quiet, and the pretty. Peddlers of real estate understand the urge, and hawk tranquil rural life while building the malls that will make it impossible. And so hurry comes to Arcadia. People then think of escape to the next small town. We spend a remarkable amount of time fleeing ourselves. Maybe instead we should build a place we like.

We cannot, because the nature of things is determined remotely, at corporate. We have little choice in where we live, not because we cannot move but because everywhere becomes the same.

So little remains of the local. Time was when two-lane highways wound through misty valleys in the Smokies with little towns scrunched onto the slopes of a wrinkled land and mom-and-pop restaurants, no two alike. Barstow was a desert town of desert people, and New Orleans was a city, not a theme park.

Now, no. Things are both uniform and ugly. Corporates everywhere have learned to stamp out stores, houses, developments, cheap because identical, because of the wonders of mass production, and who can tell them no? You can’t stop progress, boosters say, though I can’t see that we have had any.

And of course people want, or think they want, the noise and sprawl and franchisees. Construction does briefly provide jobs, Wal-Mart does sell power saws at low prices, and the food at Ruby Tuesday’s is good. The young like noise, and surely a store selling thirty brands of running shoes for people who don’t run cannot be a bad thing. It is only later that the boredom and emptiness set in for kids who have only the malls, never the woods. Hamsters have exercise wheels. We buy things.

Few precisely like what we have, I suppose, but how does one escape it? Perhaps they don’t sense exactly what it is they want to escape, and anyway there is nowhere else to go. In noise-ridden cities smelling of exhaust, crowded, where the stars languish obscured by smoke, the rivers run semi-poisonous and much of the populace can barely read, how can anyone think beyond the stock market and the next empty copulation? The Milnes and Donnes and Marlowes don’t exist because they can’t, and we don’t want them because we can’t want them.

Fred Reed, Other Times and Ways: Shoveling Sand Against the Tide, http://www.fredoneverything.net/Walden%20III.shtml



_______


Until quite recently, I had assumed that the extreme ugliness of the city in which I live was attributable to the Luftwaffe.

I discovered how wrong I was not long ago when I entered a store whose walls were decorated with large photographs of the city as it had been before the war. It was then a fine place, in a grandiloquent, Victorian kind of way. Every building had spoken of a bulging, no doubt slightly pompous and ridiculous, municipal pride. Industry and Labor were glorified in statuary, and a leavening of Greek temples and Italian Renaissance palaces lightened the prevailing mock-Venetian Gothic architecture.

The City Council—the people's elected representatives it transpired, had done far more damage to the fabric of the city in the 1950s and 1960s than had Goering's air force.

First among the reasons for this large-scale architectural vandalism was the prolonged revulsion against all things Victorian.

I witnessed a striking example of this revulsion in my own household. My father, a communist and therefore predisposed to view the past in a lurid light, especially by comparison with the inevitable post-revolutionary glories to come, had bought several Victorian paintings at Sotheby's during the war for ten shillings each. (Communists are not necessarily opposed to taking advantage of a temporary depression in prices.) He kept them in the loft of the house. Then, one day in 1960, quite arbitrarily, he decided that they were taking up too much space—unlike the tins of fruit he had stockpiled during the Korean War in the expectation that it would escalate into the Third World War, and which were now beginning to explode, but which he kept forever. He took all the paintings except one and put them on a bonfire, an act which I knew even at the age of ten to be one of terrible barbarism. I begged him not to do it, to give the paintings away if he didn't like them—but no, they had to be destroyed.

Then there was the modernist arrogance about not only the Victorian past but all the centuries that had gone before—my city swept away many eighteenth-century buildings along with Victorian and Edwardian ones.

The architects thought that modernity was a value that transcended all other virtues; they thought they could wake the country from its nostalgic slumber, dragging it into the twentieth century by pouring what seemed to them the most modern of building materials—reinforced concrete—all over it.

[W]hat was decent housing? A civil servant, Parker Morris, provided the answer: a certain number of cubic yards of living space per inhabitant. The Ministry of Housing adopted the Parker Morris standards for all public housing; they governed the size and number of rooms—and that was all.

Even allowing for the roseate glow that the passage of time lends to experience, what my patients tell me of the streets where they grew up does not vindicate the reformers.

[A] sense of community did exist in these streets of little red houses, to such an extent that people who came from more than a few streets away were regarded as strangers, almost as foreigners. No doubt the community feeling resulted in a certain small-mindedness, but it also meant that life was not then the war of permanently inflamed egos to be found in Corbusian housing projects—egos inflamed by the fact that the inhabitants have been, and continue to be, treated so transparently by social policy makers as faceless, interchangeable, passive ciphers that the only way to assert their individuality is to behave antisocially.

The idea that happiness and well-being consist of the satisfaction of a few simple physical needs, and can therefore be planned on behalf of society by benevolent administrators, is . . . bleakly mocked.

[T]he buildings themselves . . . are, with a vengeance, Le Corbusier's "machines for living in"—though perhaps "existing in" would be more accurate. The straight line and the right angle reign supreme: no curves, no frivolous decorative touches, no softening materials add warmth to the steel, glass, and concrete.

The people who inhabit these apartments are utterly isolated. All that connects them is the noise they make, often considerable, which permeates the flimsy walls, ceilings, and floors. They are likely to be unemployed and poorly educated, socialized neither by work nor by pastimes. Single mothers are housed here, guaranteeing the impoverishment of their children's social environment: and in Britain we are now into the second generation of children who know no other environment.

No civic or collective life is possible in such conditions, and so there are no standards of conduct: every man's whim is law, and the most physically powerful and ruthless is the one who sets the tone and makes the rules. When a patient of mine was suspended by her ankles from the window of her 11th-floor apartment by her jealous boyfriend, no one noticed or considered it his duty to intervene. She herself was unaware that there was anything morally reprehensible (as against merely unpleasant) about her boyfriend's conduct.

[N]o desert hermit was ever more alone than the inhabitant of an English housing project.

When I aired my thoughts about public housing to a British architect—to whom, in my heart, I ascribed some of the collective blame for the calamitous situation he at once shot back, "Yes, but do sties make pigs, or do pigs make sties?"

I suspect that there is, as my father used to say, a dialectical relationship.

Theodore Dalrymple, Do Sties Make Pigs, http://www.city-journal.org/html/5_3_a4.html

_______



Sacred architecture, like the faith it seeks to represent in three-dimensional form, should reflect its own tradition. Each church should be a work of art in which one finds references to and acknowledgment of previous greatness. The Church remembers the Council of Nicea and the Last Supper every time she celebrates the liturgy. Likewise, every time she builds a church she remembers the holy places of her tradition. The church building is an anamnesis, or a participation, in the representation of the holy mountain, of the tent of meeting, of the Temple in Jerusalem, of Golgotha, of the upper room, and of sacred buildings throughout the centuries.

[T.S. Eliot wrote:] "Tradition ... cannot be inherited, and if you want it you must obtain it by great labour. It involves, in the first place, the historical sense ... the historical sense compels a man to write not merely with his own generation in his bones, but with a feeling that the whole of the literature of Europe from Homer and within it the whole of the literature of his own country has a simultaneous existence and composes a simultaneous order. ... No poet, no artist of any art, has his complete meaning alone. His significance, his appreciation is the appreciation of his relation to the dead poets and artists. You cannot value him alone: you must set him, for contrast and comparison, among the dead."

This "historical sense" requires the architect to immerse himself in great architecture. He studies buildings the way the theologian studies texts: through careful analysis and interpretation. Like the disciple, the Classicist looks to treatises and paradigms that draw him into the architectural tradition and shed light on the present. Today the architect can cut his teeth on a wealth of information on great works of the past. He himself must be willing to investigate the deep and broad architectural stream, and relearn tradition before seeking to innovate. Poetry comes only after competence in prose. And architectural innovation comes only after competence in the language of architecture.

Classical architecture is a large extended family of buildings that bear a visual resemblance to one another. The classical architect, then, has it "in his blood" to design within a proven tradition, and he has excellent advisors. The great works of the past are his forbears and advisors. He bounces new ideas off these masterpieces and tries to learn from them how they solved similar problems. When he designs, it is not just for himself or for today; he designs for and in conversation with the Classical architects who have gone before him. He designs for the future, aware that others will come and continue the conversation.

Catholicism is an Incarnational religion and in its architecture there should be an appreciation of the human body. As people created in His image, aware of Christ's willingness to clothe Himself in flesh and blood, we recognize the goodness of the body.

The traditional church building is anthropomorphic: modeled on Christ's body in its general form, embodying the saints and martyrs in its elements, and expressing the Church and its beliefs through iconography. The analogy of the body in the church is an accessible and profound way to understand the meaning of the Universal Church. The analogy grows out of the early Christian tradition of building churches over the graves of saints or on holy ground where a saint lived or was martyred.

Figurative painting and sculpture are central tools for the aims of Classical architecture. The Hebrew and Christian saints are witnesses worshipping with us, and the church's iconography makes us aware of their presence. The traditions of placing images of the four evangelists at the crossing, or sculptures of the saints on the facade or retable of the material church, remind us of the true construction of the spiritual Church. Paintings and statues of saints remind us we are part of the mystical body of Christ. The church as body is a beautiful way to conceptualize the building in which people are baptized into Christ's body, partake of His body and blood, become one body with another, and finally have their body delivered by the Church into its eternal home.

The Roman Catholic Church is timeless, enduring and permanent. So the church building is a prolepsis, or anticipation of the future; a three-dimensional introduction into the heavenly kingdom. It promises us future glory, and is a place which should make us desire to "dwell in the house of the Lord forever." In expressing the inexpressible, the mysterious, the beatific vision, the church is a place of eternity amidst the suffering and temporality of life. In liturgy and private devotion we partake of the heavenly liturgy in which we will worship eternally, the heavenly banquet in which we shall feast forever. Surrounded pictorially by the heavenly banquet, with saints and angels painted on the ceiling, in the decoration of the walls, or as icons in the side chapels we come in contact with the eternal. The building is an act of eternal worship, which participates in the worship of heaven. As a prolepsis of eternity it must be timeless, transcendent, beautiful and durable.

The Christian life is a journey towards the heavenly home. Our architecture is eschatological; it looks forward to the new heaven and the new earth. An architecture of journey should transport us out of ourselves and into God's presence. The church can articulate this journey beginning with the siting and design of the exterior, which should call out to us. The facade is a heavenly ladder, or a gate of heaven through which we must pass. The colonnades of the nave line our procession towards the eternal. The dome of the crossing, the generous apse and the reredos draw us up into heaven and are decorated as such. The triumphal arch separating the sanctuary from the nave is a threshold towards the eternal. Our journey towards Christ is like our procession to the altar, the place where heaven breaks into our world. From the sanctuary we receive eternity in the Eucharist and in his word.

The church is eschatological. A place designed for the future, timeless and universal rather than stylish. A car assembly line must be retooled to stay competitive, but church architecture must speak to its time and beyond its time. It should seek to be undatable, the same yesterday, today and forever.

All cultures have sought to capture beauty in their art and architecture. While the concept of beauty is debased today, the Church continues to uphold the beauty of God's house as the ideal. Beautiful things go beyond mere fashion or superficial interest. Architectural beauty should reflect God's creation, particularly man created in his image. Classical theory defines beauty as the correspondence of the parts with the whole, from which nothing can be added or taken away.

Catholicism and Classicism are discriminating, with high standards of excellence. These standards are the perfection of the eternal. The architect is called to be perfect as his heavenly Father is perfect.

The church, a building for the eternal, seeks durability, so as to be used by future generations. It is an investment in the faith of our children and so should be built with great care. . . . The church building is an offering to the eternal, so we employ the best materials and the finest construction techniques. The House of God should, always and everywhere, be fashioned in a way superior to the best public buildings or houses. It should be a model building for the neighborhood or the town, and as it endures it will continually speak of eternity and transcendence. [John Cardinal Newman said:] "[T]hey remain, those holy places, where they were: for the Church abides for evermore, and her Temples, in their deep foundations, and their arching heights, are her image and manifestation."

Duncan G. Stroik, The Classical Moment, http://www.stroik.com/pubs/pdf/TheClassicalMoment.pdf



_______



Political power – the capacity and legal sanction to aggress against others – is integral to political office. A State official, libertarian or not, has considerable power over defenseless citizens. It is disingenuous to claim that one aspires to political office but does not seek power. Power is a defining characteristic of political office.

A politician can get together with his neighbors (other politicians) and vote to rob people, and he can bring the force of law to back up this vote.

I don't want anyone to have political power, regardless of his supposed good intentions. I object to the political office itself and to its legitimized power.

Should the wise maxim often quoted by libertarians, "Power corrupts," now be amended to read, "Power corrupts – unless you are a libertarian?" It is not clear to me why libertarians are any less susceptible to the temptations of power than the ordinary mortal.

We should seek to abolish the mechanism whereby one individual, in virtue of political office, can employ legitimized aggression against other individuals.

"Elect me to office," proclaims the libertarian politician, "give me enormous power over you and your property, but rest assured that I shall abstain from using this power unjustly." I reply: You have no right to such power in the first place – and as a libertarian you should know this. You should be denouncing the very office to which you aspire.

[L]ibertarians must stand firm against all Senators, all Presidents, and so forth, because these offices and the legal power they embody are indispensable features of the State apparatus. After all, what can it possibly mean to oppose the State unless one opposes particular offices and institutions in which State power manifests itself?

The fight against the State is not merely a fight against naked power – the battle would be much easier if that were so. The essence of the State is not aggression per se, but legitimized aggression. The State uses the sanction of law to legitimize its criminal acts. This is what distinguishes it from the average criminal in the street.

We must strip the State of its legitimacy in the public eye. We must persuade people to apply the same moral standards to the State as they apply to anyone else. We need not convince people that theft is wrong; we need to convince them that theft, when committed by the State in the name of taxation, does not differ from theft when committed by an individual. We need not persuade people that murder is wrong; we need to persuade them that murder, when committed by the State in the name of war or national defense, does not differ from murder when committed by an individual.

To run for or support candidates for political office is to grant legitimacy to the very thing we are attempting to strip of legitimacy.

The vote sanctifies injustice. If the libertarian message is to be truly radical – if libertarians are to lead the fight, not only against this or that injustice, but against the political system that perpetuates and legitimizes injustice – then we must condemn voting altogether. A libertarian cannot use the vote for his own end, as if the vote were morally neutral. The vote is the method by which the State maintains its illusion of legitimacy.

I maintain, therefore, that no person has the moral right to vote. To vote a person into office is to give that person unjust authority over others. To vote for a presidential candidate is to grant to that person the legal sanction for injustice.

Hasn't it ever struck you as paradoxical how libertarians who are innovative when it comes to free-market alternatives, can be so pedestrian and orthodox in the area of political strategy. I mean, libertarians never tire of outlining plans for free-market roads, sewers, utilities, charities, schools, police forces, and even courts of law. When our critics ridicule free-market education, for instance, we encourage them to expand their thinking and to reject the notion that just because government has provided something in the past, it must continue to provide it in the future. Fresh, imaginative thinking is the key here.

[I]t's not true that laws have to be repealed in order to be rendered ineffective. There are thousands of laws on the books today which are virtually dead, because the public would not tolerate their enforcement.

[L]ibertarians should breed a thorough and uncompromising disrespect for the government and its laws. We should tell people, in no uncertain terms, that decrees of the government have no moral legitimacy whatever – that they are on par with decrees of the mafia. We must work to minimize and demystify the State. Of course, there is the practical problem of avoiding penalties, and individuals may choose to obey particular laws in order to escape punishment. But a government that must rely entirely on fear cannot long survive. All governments must cloak themselves in legitimacy in order to win the passive acquiescence of their subjects. Libertarians must seek to dissolve this aura of legitimacy. We must tell people: you have certain rights, period; and what the government does cannot change that. The government is a thug and a thief; be on your guard, watch it with caution, for it is powerful. But do not be awed by it. Do not grant it respect or moral sanction. Treat it as you would any villain.

George H. Smith, Party Dialogue, http://www.voluntaryist.com/nbnb/party_dialogue.php

_______



[The Lord of the Rings] is about the evils of power. More precisely, the book aligns itself against power – not "economic power" or "social power", but specifically political power.

[J.R.R. Tolkien wrote:] "You can make the Ring into an allegory of our own time, if you like: and allegory of the inevitable fate that waits for all attempts to defeat evil power by power."

The Lord of the Rings is the epic journey to destroy the One Ring, which symbolizes power – and this is very clear when you understand that the Ring not only confers power but also imposes serfdom on the wearer. The man who wears the Ring becomes a slave at the same time as he is made supremely powerful.

This is an allegory for what actually happens in our world every day: rulers, even well intentioned and idealistic ones, are ruled themselves at the same time. They are ruled by consensus and by the spasmodic hunger to acquire yet more power than they already have. This is why the state has never been limited, as the classical liberal thinkers had hoped it would be – because the people in charge of keeping the power of the state limited never do so.

It does not matter what stirring words a politician uses to legitimize his actions; he is inside a vicious circle he can't escape.

[J.R.R. Tolkien wrote:] "My political opinions lean more and more to Anarchy (philosophically understood, meaning abolition of control not whiskered men with bombs) – or to 'unconstitutional' Monarchy."

In Tolkien's vision, the power is always evil – a good power cannot even exist. Since the very beginning, the good guys own the Ring. Since it is the most powerful weapon in the world, many of them ask why it can't be used against Sauron, the Dark Lord. Even though the Ring was forged by him and undoubtedly it is evil, yet it could help to pursue a good end, they suspect. This is an extraordinary way to ask the question: could the means be subordinated to the ends? Can a good end be pursued by evil means? Tolkien answers that no, evil means can only bring to an evil end – no matter if the original intentions are good.

[J.R.R. Tolkien wrote:] "If we could get back to personal names, it would do a lot of good. Government is an abstract noun meaning the art and the process of governing and it should be an offence to write it with a capital G or so as to refer to people. If people were in the habit of referring to 'King George's council, Winston and his gang', it would do a long way to clearing thought, and reducing the frightful landslide into Theyocracy."

Alberto Mingardi, Tolkien v. Power, http://mises.org/story/899



2008/09/04

Look7777777 – Culture Watch – 2008.09.05


Trzeba, by osoby żyjące w małżeństwie zdały sobie sprawę z tego, że ich małżeństwo powstało wprawdzie na skutek ich decyzji, ale ta decyzja została podjęta w wyniku pewnego procesu, który zaczął się w nich bez udziału ich woli. Małżonkowie, którzy zastanawiają się nad tym, jak to się stało, że zainteresowali się sobą i zbliżyli się do siebie, przyznają, że to nie oni zapoczątkowali ten proces. On się „jakoś w nich wziął”. Na ogół analiza przeżyć kochających się małżeństw nie potrafi wyjaśnić, dlaczego właściwie te osoby się pokochały. Jest w tym jakaś tajemnica. Ta właśnie więź, która powstaje między małżonkami, mająca znamiona czegoś przedziwnego, zostaje przez moc sakramentu konsekrowana, wyłączona tylko z porządku doczesnego, oddana Bogu.

Karol Meissner OSB, Wiara i płeć, Poznań 2003, s. 94

_______



God is always involved with all aspects of our lives. It's no different with the vocation to marriage. He influences the people we will come into contact with and how we come into contact.

But all too often, we human beings have a tendency toward self-destructive tendencies. In other words, we do stupid things. Unwise actions and decisions (or lack of making decisions at all) affect the vocation to marriage we are called to, just as these would affect any other important part of our lives. This happens because of selfishness. We want what we want. But what does God want? If He wants us married, then He wants to help make that happen, and wants it to happen sooner rather than later.

God does NOT have one set person for us to marry. Rather, He influences our coming into contact with potentially suitable partners. We must have our senses and our hearts open to who these potential future spouses are, and take the actions necessary to discovering which is the one that the mystery of love will work in our hearts. How God brings two specific people together is a mystery. But we are very much involved, and it is ultimately our decision.

It's a mystery how God is both an influence and also a spectator. He is very much involved in helping you find someone, but He awaits the decision of the two he has helped. Therefore, unfortunately, it does happen that, because of free will, two people that God helped do NOT come together in marriage.

God is not going to just send someone "despite" our efforts, but rather in "conjunction" with our efforts.

Anthony Buono, How God works in bringing people together, http://www.6stonejars.com/index.cfm/2008/2/26/How-God-Works-in-Bringing-People-Together

_______



The other day I was reading G. Gordon Liddy's book of conservative nostalgia, When I Was a Kid, This Was a Free Country. He paints a sunset picture of former times when America was free, farmers could fill in swamps without violating wetland laws, and guns were just guns. People were independent and had character, and made their own economic decisions. The market ruled as it ought, and governmental intrusion was minimal.

The picture is accurate. I lived it. I wish it would come back, which it won't. It was a world certain to kill itself.

A real-estate developer buys 500 acres along the river from the self-reliant character-filled owner. He does this by offering sums of money that water the farmer's eyes.

First, 500 houses go up in a bedroom suburb called Brook Dale Manor. A year later, 500 more go up at Dale View Estates. . . . The river now looks ugly as the devil, but this is a wacko issue.

At Safeway corporate headquarters, way off God knows where, the new population shows up as a denser shade of green on a computer screen.

Soon the mall men in the big city hear of the county. A billion-dollar company has no difficulty in buying out a character-filled, self-reliant farmer who makes less than forty thousand dollars a year.

[M]ost of the stores in the country seat [are put] out of business. With them go the restaurants, which no longer have the walk-by traffic previously generated by the stores. With the restaurants goes the sense of community that flourishes in a town with eateries and stores and a town square. But this is granola philosophy, appealing only to meddlesome lefties.

The county's commerce is now controlled by distant behemoths to whom the place is the equivalent of a pin on a map.

People make more money, and buy houses in Manor Dale Mews, but have less control over their time, and so no longer build their own barns, wire their houses, and change their own clutch-plates. Prosperity is A Good Thing. Its effect is that the children of the hardy yeoman become dependent on others to change their oil, fix their furnaces, and repair their boats.

The new urban majority are frightened by guns. They don't hunt, knowing that food comes from Safeway and its newly-arrived competitor, Giant. They do not like independent countrymen, whom they refer to as rednecks, grits, and hillbillies. Hunting makes no sense to them anyway, since the migratory flocks are vanishing with the wetlands.

The children of the hardy rustics do not do as well in school as the offspring of the commuting infestation, and are slowly marginalized. Crime goes up as social bonds break down. Before, everyone pretty much knew everyone and what his car looked like. Strangers stood out. Teenagers raised hell, but there were limits. Now the anonymity of numbers sets in and, anyway, there's no community any longer.

And so the rural character-filled county becomes another squishy suburb of pallid yups who can't put air in their own tires. The rugged rural individualists become cogs in somebody else's wheel. Their children grow up as libidinous mall monkeys drugging themselves to escape boredom. The county itself is a hideous expanse of garish low-end development. People's lives are run from afar.

What it comes to is that the self-reliant yeoman's inalienable right to dispose of his property as he sees fit (which I do not dispute) will generally lead to a developer's possession of it. The inalienable right to reproduce will result in crowding, which leads to dependency, intrusive government, and loss of local control.

I'd like to live again in Mr. Liddy's world. Unfortunately it is self-eliminating. Freedom is in the long run inconsistent with freedom, because it is inevitable exercised in ways that engender control. As a species, we just can't keep our pants up. But it was nice for a while.

Fred Reed, The Suicide Of Marlboro Man, http://www.fredoneverything.net/Liddy.shtml



_______



I grew up among English people, the oldest of whom were working and raising families . . . [in] the years just before World War I (or, as they always said, "The Great War"). They had a lot of social-conservative attitudes, and in that respect were at one with G. Gordon Liddy. In their young days, they would tell you, the beer was stronger, people looked out for each other, the country wasn't full of foreigners, kids knew better than to talk back to their elders, murderers were tried, convicted, and hanged, all within a month, and so on. And yet, these oldsters were all socialists. On matters of public policy, you couldn't give them enough government. Nationalization of the mines? State-provided old-age pensions? National disability insurance? Public housing? Free education? The National Health Service? Bring it on.

"Yeoman farmer" sounds very nice and Jeffersonian, until you think of Ethan Frome or the Joads. Liberty is a wonderful thing, but like every other good, it has a price, and the price for many people was too high. They traded in their liberty for some security, creating the America and the Britain we have today. Nobody twisted their arms about it. They accepted the trade gladly, willingly — indeed, many of them fought bravely, and some even died, so that the trade could be accomplished. The older, freer way of things was, as Fred puts it so succinctly, "self-eliminating."

We have reached the stage foreseen by Tocqueville, in which "the supreme power... covers the surface of society with a net-work of small complicated rules, minute and uniform... it does not tyrannize, but it compresses, enervates, extinguishes, and stupefies a people, till each nation is reduced to be nothing better than a flock of timid and industrious animals, of which the government is the shepherd." And aside from a few grumblers like Fred Reed and G. Gordon Liddy, we are fine with it.

What about the future, though? Ours is not the kind of society that can stand still. Will liberty go on diminishing, till biotechnology and neuroscience land us in the state-controlled infantile hedonism of Brave New World? . . . Or is there a road back to a rebirth of liberty? And if there is such a road, do we want to take it?

That last question is the tough one, of course. I am sure, at any rate, that there is a road back.

We can live, and live well, with a lot more liberty in our lives and a lot less government, if we want to. The issue that will define this new century is: Do we want to?

John Derbyshire, Liberty, http://www.nationalreview.com/derbyshire/derbyshire122102.asp

_______



Nasza edukacja domowa właściwie odbywała się wszędzie, i można tak powiedzieć – mimochodem. Np. podczas jazdy samochodem, na dłuższej trasie urządzaliśmy konkursy, podczas których nasze dzieci, nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy, przyswajały w zabawie duże porcje wiedzy szkolnej i „pozaszkolnej”. Często podróżowaliśmy po Polsce, zwiedzając ciekawe miejsca i ZAWSZE wynajmując indywidualnie przewodnika, który zupełnie inaczej mówił do dwójki dzieci, niż do szkolnej wycieczki. Robiliśmy podczas takich wypraw dużo zdjęć, które sami wywoływaliśmy, dyskutując i wspominając. Do klasy piątej szkoły podstawowej uczyłam dzieci wszystkiego sama. W szóstej klasie musiałam oddać mężowi matematykę i fizykę. Rozwijała się też swoista wymiana usług z innymi rodzinami, których dzieci też chodziły do szkoły, i też nie były tam niczego uczone. Moją specjalnością przez długie lata, do liceum włącznie, był język polski, historia, biologia i – oczywiście – nauczanie początkowe. Angielskiego uczył bardzo dobry lektor. Kiedy urodziło się nam w 1990 roku trzecie dziecko i okazało się być ciężkim dyslektykiem, jako zaprawiona w boju edukatorka domowa – po prostu „kontynuowałam proceder”. Różnica polegała wyłącznie na tym, że syn zapisany był do małej szkoły niepublicznej, z którą do pewnego momentu udawało mi się współpracować.

[D]obrowolne oddawanie swoich dzieci w ręce obcych, nieznanych i przypadkowych (nie mamy przecież najmniejszego wpływu na to, kogo „władze oświatowe” zatrudniają – jedynym kryterium są wymagane dokumenty...) ludzi, regularnie i na wiele godzin dziennie – uważam za coś nieprawdopodobnie dziwacznego. Mam znajomych wśród miłośników psów i koni (sama mam dwa piękne setery irlandzkie) i wiem, że żaden właściciel rasowego psa ani konia nie chciałby rozstawać się ze swoim podopiecznym tak wcześnie i w ten sposób. Obawiałby się, że inne osoby będą miały niekontrolowany, nieakceptowany i – być może – szkodliwy wpływ na jego cennego pupila. Wszystkie poradniki racjonalnego wychowywania seterów, dogów czy dalmatyńczyków zwracają uwagę na wielkie znaczenie wczesnej więzi emocjonalnej hodowcy i podopiecznego, kształtowanej w stałym kontakcie z jednym opiekunem oraz na nieodwracalne skutki zaniedbań i błędów w tej dziedzinie. Podkreślają konieczność regularnego przebywania właściciela ze swoim wychowankiem i organizowania dla niego sytuacji, w których – przez wspólną zabawę – można osiągnąć u pupila pożądane zachowania i umiejętności... Czy nie na tym właśnie polega, z grubsza rzecz ujmując, wychowanie? A przecież człowiek jest istotą o wiele bardziej cenną, skomplikowaną i – wrażliwą! Błędy i zaniedbania, popełnione we wczesnym dzieciństwie „owocują” szerokim wachlarzem przeróżnych trudności charakterologicznych i adaptacyjnych. Z mojego doświadczenia wynika, że większość tzw. nerwic szkolnych powstaje we wczesnym dzieciństwie, a rola przedszkola od 3. roku życia wydaje się tutaj niedoceniana i przemilczana. O żłobkach nie wspominając. Tymczasem coraz więcej osób dobrowolnie pozbywa się kontaktu fizycznego i emocjonalnego z własnymi dziećmi, posyłając je np. do przedszkola już w wieku 2,5-3 lat. Ludzie ci święcie wierzą, że „to dla dobra dziecka”, że „będzie miało lepszy start”. Pozbawiają się więc możliwości uczestniczenia w jego rozwoju, pozostawiając to obcym, nieznanym ludziom. Narażają je na silne, negatywne emocje, związane z ciężkim naruszeniem poczucia bezpieczeństwa oraz na przeżycia, o których na pewno nigdy się od tak małego dziecka nie dowiedzą, a które często „wloką się” za nim przez całe życie. Nie chcą, nie potrafią lub nie mogą być przewodnikami swoich dzieci w świecie, w odkrywaniu i interpretowaniu tego świata. Mimo, że są to często ludzie rozsądni, wykształceni i odnoszą sukcesy w trudnych, odpowiedzialnych rolach zawodowych – w sposób dla mnie niepojęty wierzą, że ich trzy-, cztero- lub pięciolatek nauczy się czegoś cennego i dobrego od trzydziestoosobowej grupy równolatków, dozorowanych przez jedną „panią”, od której władze szkolne oczekują tylko dwóch rzeczy: żeby nie było wypadku i żeby „został zrealizowany program”. Wiem, że dom, rodzina, przyjaciele to naturalne środowisko człowieka, i że liczenie rzędów pierniczków na blasze z babcią to lepsza (bo naturalna) lekcja arytmetyki, niż sztuczne sytuacje w klasie.

[Z]nam bardzo wiele osób, których dzieci, zgodnie z obowiązującym przymusem – do szkoły chodzą, przebywają tam codziennie po wiele godzin, a następnie, po powrocie do domu – są od nowa wszystkiego uczone przez domowników, tym razem skutecznie.

[M]oi Rodzice, choć nie byli sławni, mogliby [...] służyć za przykład takiej rodzinnej korporacji edukacyjnej. Oboje byli najmłodszymi dziećmi pośród licznego rodzeństwa. W wyniku „nikomu nieznanych procesów”, ot tak, po prostu i nie wiadomo, jak i kiedy, w wieku 5 lat umieli dobrze czytać, pisać i liczyć. Umiejętności te zdobyli bez żadnego wysiłku, towarzysząc po prostu starszemu rodzeństwu, które uczone było w domu przez tych najstarszych. W większości znanych mi wieloosobowych rodzin taka sytuacja jest powszechna. Tam, gdzie nie istnieją problemy rozwojowe – wystarczy wrodzona, spontaniczna ciekawość dzieci, żeby niejako mimochodem przyswajały wszelką wiedzę i informację, na jaką się natkną. Jeżeli to będzie zielony żuczek na spacerze w lesie, to zapytają o niego, a otrzymaną odpowiedź zachowają na długo, bo oprócz czystej informacji słownej, będzie ona miała dla nich i zapach lasu, i szelest liści i poczucie bezpieczeństwa, wynikające z bliskości zaufanej osoby i indywidualnego kontaktu.

W tym bliskim kontakcie można (i trzeba) dziecku przekazać swój światopogląd, a więc i system wartości, swoje przemyślenia, ale i wątpliwości. W dziedzinach, w których nie czujemy się mocni – możemy razem z dzieckiem, na jego oczach zdobywać tę wiedzę, podając ją następnie w formie przystępnej i zrozumiałej. Ja, jako dość doświadczona matka i babcia (troje dzieci i troje wnucząt) wiem, że przyznanie się do niewiedzy i poszukiwanie odpowiedzi razem z dzieckiem – nie tylko nie umniejsza autorytetu rodzica, ale wręcz przeciwnie, uczy dziecko szacunku dla rzetelności i uczciwości. Tak wychowywany człowiek ma też szansę być wolnym wewnętrznie, bez względu na zewnętrzne okoliczności.

Człowiek, nawet bardzo malutki, potrzebuje przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa. Tę najbardziej elementarną potrzebę zaspokoić może tylko stabilny kontakt psychiczny i fizyczny z najbliższymi osobami. Aby móc opuścić swoją mamę choćby na moment, trzeba najpierw wiele razy przekonać się, że można do niej w dowolnym momencie wrócić, ponieważ ona nie „znika” np. za drzwiami. Takie pozytywne doświadczenia umożliwiają maluchowi coraz dłuższe przebywanie we względnej izolacji (chociażby pod stołem!), gdzie dziecko już ok. 2-3 roku życia, manipulując zabawkami – przetwarza swoją wiedzę i kontakty społeczne, klasyfikuje zdobyte doświadczenia i próbuje je „zastosować” wobec misiów czy lalek. Tak uczy się po prostu żyć. Uczy się też przebywania z samym sobą, co w przyszłości zaowocuje umiejętnością refleksji i autorefleksji, którą psychologowie nazywają „wglądem w samego siebie”. To niezwykle cenna i pożądana umiejętność, ponieważ w przyszłości gwarantuje optymalną kontrolę nad swoim życiem i postępowaniem, możliwości szybkiej autokorekty, a w efekcie tak osławioną i pożądaną „asertywność”. Cisza i spokój sprzyjają temu procesowi.

Jeżeli człowiek ma zaburzone poczucie bezpieczeństwa, to dominującym odczuciem staje się niepokój i lęk. Ten lęk jest najczęściej nieokreślony. Wtedy samotność staje się nie do zniesienia. Stale włączone radio czy telewizor mają zagłuszyć poczucie zagrożenia i odwrócić naszą uwagę od narastającego napięcia. W domach, gdzie takie urządzenia dominują, relacje między członkami rodziny nie mają się jak i kiedy rozwinąć. Ludzie ci nie rozwiązują swoich problemów, tylko np. żyją życiem serialowych postaci. Znam, niestety, takie domy, gdzie każdy (nawet sześcioletni!) członek rodziny ma w swoim pokoju własny zestaw, składający się z radia, telewizora i komputera. Każdy żyje swoim na wpół wirtualno-medialnym życiem, wpływ rodziców na dzieci jest tylko formalny, a treści, płynące z głośników i ekranów są traktowane jak prawdy objawione... Myślę, że człowiek, mimo postępu techniki, jest wciąż taki sam – ma określone potrzeby psychiczne: bezpieczeństwa, miłości, bliskości, uznania czy sukcesu. A do ich realizacji potrzebny mu jest – do końca życia – drugi, bliski człowiek. Właściwym miejscem dla takich relacji powinien być dom, w którym dziecko znajdzie i bliskość, i samotność i intymność.

Natalia Dueholm, Cisza, spokój, bezpieczeństwo – czy to właśnie nasze dziecko znajdzie w szkole?, Rozmowa z Barbarą Kozieł-Graczyk, http://www.edukacjadomowa.piasta.pl/koziel-graczyk.html

_______



[A]s fun as it is at times – and as exceptional as its cast is – the new Manchurian Candidate [the 2004 remake (by Jonathan Demme) of the 1962 original (by John Frankenheimer)] limps behind its predecessor.

The main reason is These Times of Ours.

Four decades ago, George Axelrod’s script for the original film, adapted from the Richard Condon novel, packed a fierce emotional wallop. Those were the days of Camelot and the New Frontier. But Candidate was paranoid. And it was prophetic. Within months of its release, JFK was murdered in Dallas. The war in Vietnam escalated. Then King was gone. Then Bobby Kennedy. Then came Watergate. Maybe The Manchurian Candidate was too prophetic. Shortly after the JFK assassination, the movie dropped out of sight and was withheld from public viewing for 25 years. People talked about it, but nobody saw it. It became, well, legend.

Today, though, we live smack dab in The Age of Paranoia. We’ve seen the Emperor without his clothes (literally, in Clinton’s case). When planes hurtle into the World Trade Center, we mechanically ask, “Did the President know ahead of time?” During Campaign 2004, we realize instinctively that already “the fix is in.” So when we watch the new Manchurian Candidate, which offers a scenario where multinational corporate greedheads surgically tamper with the brain chemistry of Gulf War vets, we shrug and say, “So what?” It’s old hat.

Wally Conger, Manchurian Candidate Redux, http://wconger.blogspot.com/2004/08/manchurian-candidate-redux.html



_______



[Warren Spector said:] Back in the fall of '97, we were researching real-world conspiracies we could use as the foundation for the Deus Ex fiction and one of the designers found a reference to this place called Mt. Weather. "What the heck is that?" I asked, but after some digging, the obscure reference blossomed into a great story. It turns out the U.S. government has had plans in place since the Eisenhower administration to send members of the executive branch of the government into hiding in the event of national emergency (which, at the time, translated as "nuclear holocaust").

An executive order authorized the creation of a secret, underground city at Mt. Weather in Virginia, to be manned at all times by several hundred people, just waiting for the end of the world. It was all tied up with FEMA (an agency about which conspiracy theories abound). Anyway, in the event of a national emergency, some government leaders would be moved to Mt. Weather, some to an underground base below the Greenbriar resort in West Virginia, and others to as many as 45 other secret bases scattered about the country. The idea was/is to ensure the continuity of government once the emergency ended.

There are a couple of things to bear in mind, however. Over the years, each successive president has expanded either the definition of "national emergency" or the scope of the powers granted the government officials who would move to these underground bases. I actually got copies of all the executive orders and it's kind of scary, even for a non-conspiracy-guy like me.

Post-Reagan, the definition of "national emergency" means "whatever the president decides," and the extent of the shadow government's power is now truly mind-blowing -- taking control of all cars, trucks, buses, trains, planes, telephones, radio stations, TV stations, newspapers, etc. for the duration of the emergency -- as constitutional rights go out the window. And the REALLY scary bit is that there's nothing in any of those executive orders that deals with how you END a national emergency and restore all those pesky rights!

The original DX plot had a series of missions involving the White House and Mt. Weather, but the whole scenario ended up getting scaled back for time and feasibility reasons (and the fact that some other plot changes made Mt. Weather unnecessary). It still makes for some neat DX backstory stuff, though. And, little did we know it would become real-world relevant! I mean, when the story about Bush's shadow government broke earlier this year, Congress may have been shocked, but the members of the DX team were all, like, "Yeah, so what else is new?... "

Deus Ex Team, DX1 Continuity Bible, http://archive.gamespy.com/articles/april02/dxbible/dx3/index3.shtm