2009/08/20

Tłumaczenie: Fred Reed „Inne czasy i obyczaje”

Szuflowanie piasku wbrew nadchodzącej fali

Gdy dumam nad naszą osobliwie niezrównoważoną cywilizacją, zdolną umieścić wózki golfowe na Marsie, ale niezdolną dorównać poezji skąpanego w błocie Londynu epoki elżbietańskiej, zastanawiam się, dlaczego właśnie tacy jesteśmy. Pod względem technologicznym Stany Zjednoczone są przewspaniałe – Ateny fizyki półprzewodnikowej. Mimo to wielkie orkiestry umierają niewysłuchane, nie mamy Szekspira ani Dantego – ani pojęcia o tym, dlaczego moglibyśmy ich potrzebować, a religijność albo jest przytłumiona, albo przejawia się w sposób opryskliwy i wrogi. Dlaczego?

Sądzę, że to dlatego, iż nasze otoczenie decyduje nie tylko o tym, co myślimy, ale również o tym, o czym jesteśmy w stanie pomyśleć. Żyjemy w przestrzeni wielkomiejskiej [urban], ale wielce bezładnej [not urbane], wśród wyjących syren, w powietrzu posiwiałym od spalin i zniszczonym jazgotem autobusów. Zarzuty nie stają się nieprawdziwe od tego, że często się je powtarza. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Whitmana tworzącego w centrum handlowym.

Pośpiech i skomplikowanie wszystkiego zbierają swoje żniwo. Jako społeczeństwo możemy być nazywani Niespokojnymi. A stąd – Niezamyślonymi.

Inny sposób życia jest – albo był – możliwy. Dawno temu spędziłem lato w Hampden-Sydney, moim małym college’u na ogromnym zalesionym kampusie w wiejskiej wtedy jeszcze Wirginii. Studenci, Bogu dzięki, wyjechali.

Wzdłuż Via Sacra (tak nazywała się jedyna droga na obszarze kampusu) pod niekończącym się błękitnym niebem panowała cisza, absolutna cisza – jeśli nie liczyć ćwierkania ptaków i zawodzenia owadów dochodzącego z koron sędziwych dębów. To może dźwięki, ale nie hałas. To nawet nie muzyka, ale coś dawniejszego, starszego, wcześniejszego, lepszego. Vivaldi był wielkim człowiekiem, ale tutaj nie miałby szans. Domy profesorów, często stare i dostojne, choć bez ostentacji, przyglądały się okolicy z podwórek ocienionych wiekowymi drzewami. Było cicho i ciepło; i znajdowałeś się sam na sam ze swoimi myślami.

To było strasznie nienowoczesne. Nocą gwiazdy świeciły na czarnym bezkresie nieba i nie dobiegał cię żaden hałas. Żaden. Tutaj Thoreau mógłby pisać, a Corot malować. Nie sądzę, aby dało się to robić w zgiełkliwej podmiejskiej ohydzie.

Podążając Via Sacra dochodziłeś do Black Bottom, gdzie droga kończyła się w lesie i gdzie był staw, a na nim łabędź. To nie było miejsce, którego zdjęcia umieszczano by w magazynach fotograficznych – ale po prostu zaciszny, głośny od gwaru owadów las w Wirginii. W moim coraz dłuższym życiu nigdy nie widziałem niczego spokojniejszego. Po lewej ścieżka z rudej gliny nakrapianej miką wiła się coraz bardziej w dół do Slippery Rock. Tutaj, głęboko w lesie, mały strumyk pluskał cicho między czerwonymi brzegami, prześlizgując się nad omszałym płaskim kamieniem. Niewielu znało to miejsce. Mój ojciec, jeszcze zanim doprowadzono elektryczność, przychodził tu, żeby wślizgiwać się do położonego niżej stawku. Ja też.

Wiele popołudni spędziłem tam czytając, albo nic nie robiąc, albo oglądając nartniki ślizgające się na powierzchni wody z nogami w lekkich wklęsłościach. Jako że studiowałem wtedy fizykę i chemię, wiedziałem co nieco o napięciu powierzchniowym, surfaktantach i preferencjach do tworzenia wiązań wodorowych, ale wiedziałem też, że przyglądam się czemuś niepojętemu. To nie była obserwacja naukowa. Naukowcy patrzą na każdą rzecz w oderwaniu od wszystkich innych, lecz – z wyjątkiem ludzi wielkich – nie zauważają całości. Niewielu jest wielkich na ziemi.

Takie miejsca zmieniają wewnętrzny świat człowieka. W Slippery Rock rozmyślałem o rzeczach, o których nie mógłbym pomyśleć w Arlington w Wirginii, zaraz obok Waszyngtonu, z jego syrenami, ruchem ulicznym i milcząco gniewnymi ludźmi podłączonymi do iPodów. Wilson Boulevard, gdzie mieszkałem, nie był wcale straszny. Lubiłem położone przy nim restauracje, bary i lokale z sushi. Ludzie nie byli źli. Ale było przeraźliwie niespokojnie.

Nie jestem religijny – przynajmniej nie w znaczeniu, że wierzę, iż mam odpowiedzi; ale jestem religijny w tym sensie, że znam pytania. Wiem, że istnieją sprawy, których nie możemy wiedzieć – sprawy ważniejsze nawet niż znalezienie małżonka przed ukończeniem trzydziestki. Większość z nas niewątpliwie o tym wie. Niełatwo jednak uwolnić się od ustalonego trybu życia. Próbujemy. Ludzie śpieszą do Europy w poszukiwaniu tego, co stare, spokojne i ładne. Akwizytorzy nieruchomości rozumieją ten pęd i nawołują do kupowania spokojnego wiejskiego życia, jednocześnie budując centra handlowe, które to uniemożliwią. I tak w Arkadii zjawia się pośpiech. Ludzie myślą wtedy o ucieczce do następnego małego miasteczka. Zużywamy niezwykle dużo czasu na uciekanie przed samymi sobą. Może zamiast tego powinniśmy zbudować takie miejsce, które będzie nam się podobało.

Nie możemy, bo o biegu rzeczy decyduje się na odległość, po korporacyjnemu. Mamy mały wybór jeśli chodzi o miejsce zamieszkania – nie dlatego, żebyśmy nie mogli się przeprowadzić, ale dlatego, że wszystkie miejsca stają się takie same. Położone na Południu miasteczko ze starymi domostwami i szaro-zielonym mchem hiszpańskim zwieszającym się brodami z drzew ustępuje centrom handlowym i restauracjom sieci Ruby Tuesday. Być może zachowano centrum miasteczka z miejscami parkingowymi dla autokarów wycieczkowych, tak aby przyjezdni mogli mieć Doświadczenie Południa. Miasteczko przemienione w wystawę osobliwości nie jest już właściwie miasteczkiem.

Tak niewiele pozostało spośród tego, co lokalne. Były takie czasy, że dwupasmowe szosy wiły się wśród spowitych mgłą dolin w górach Great Smoky; na ich pomarszczonych zboczach przycupnęły małe miasteczka i rodzinne restauracje – każda inna od pozostałych. Barstow było pustynnym miasteczkiem ludzi pustyni, a Nowy Orlean był miastem, a nie parkiem rozrywki.

Teraz – nie. Rzeczy są i jednakowe, i brzydkie. Korporatczycy nabyli umiejętność taśmowego wbijania w krajobraz sklepów, domów, osiedli – tanich, bo identycznych – ze względu na cudeńka masowej produkcji – i któż zdoła powiedzieć im „nie”? Nie da się zatrzymać postępu – mówią reklamiarze – chociaż nie powiem, żebym jakiś postęp zauważał.

I, oczywiście, ludzie chcą, albo myślą, że chcą, zgiełku, zestandaryzowanych przedmieść i sklepów franczyzowych. Budowa dostarcza na krótko miejsc pracy, Wal-Mart faktycznie sprzedaje pilarki po niskich cenach, a jedzenie w restauracjach Ruby Tuesday jest dobre. Młodzi lubią hałas, a sklep sprzedający trzydzieści rodzajów butów do biegania ludziom, którzy nie biegają, to z pewnością nic złego. Dopiero później wdaje się znudzenie i pustka – zaczynają odczuwać je dzieci, które mają jedynie centra handlowe – nigdy lasy. Chomiki mają kołowrotki do biegania. My kupujemy rzeczy.

Podejrzewam, że niewielu osobom naprawdę podoba się to, co mamy – ale jak się od tego uwolnić? Prawdopodobnie większość ma niezbyt wyraźne przeczucie, czym jest to, od czego chce uciec – a poza tym nie ma dokąd uciekać. Jak w obłożnie jazgotliwych, śmierdzących spalinami, zatłoczonych miastach, gdzie gwiazdy nikną za zasłoną dymu, gdzie płyną na pół trujące rzeki, a duża część populacji ledwie radzi sobie z czytaniem, ktokolwiek może pomyśleć o czymkolwiek poza giełdą i kolejną pustą kopulacją? Nie ma Milne’ów, Donne’ów i Marlowe’ów, bo nie mogą zaistnieć; a my ich nie chcemy, bo nie umiemy ich chcieć.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, Other Times and Ways, http://www.fredoneverything.net/Walden%20III.shtml

Other Times and Ways opublikowano na stronie Freda Reeda Fred On Everything w 2008 r.





2009/08/18

Tłumaczenie: John Derbyshire „Wolność”

Czy jej chcemy?

Właśnie skończyłem czytać Samobójstwo Marlboro Mana Freda Reeda, który z kolei czerpał inspirację z pełnej tęsknoty za minionymi czasami książki G. Gordona Liddy’ego Gdy byłem dzieckiem, to był wolny kraj [When I Was a Kid, This Was a Free Country]. (A więc ten artykuł to konserwatywny komentarz zainspirowany konserwatywnym komentarzem do książki napisanej przez konserwatywnego komentatora. Dajcie mi trochę luzu, niedługo Boże Narodzenie.) Niewypowiedziany* Fred** podziela tęsknotę Liddy’ego za dawną amerykańską niezależnością i samowystarczalnością, ale dowodzi, że rozkład i ostateczna utrata tego sposobu życia były nieuniknione. Mam nadzieję, że Fred się nie obrazi, jeśli zacytuję ostatni akapit jego tekstu w całości. Fred posługuje się słowami w sposób, który podziwiam, choć nie łudzę się, że zdołam mu dorównać. Oto jego słowa:

Chciałbym znów żyć w świecie pana Liddy’ego. Niestety, ten świat ma tendencję do samolikwidacji. Wolność jest na dłuższą metę sprzeczna z wolnością, bo nieuchronnie zostaje użyta w taki sposób, który rodzi kontrolę. Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze.

Pod wpływem tej lektury zacząłem się zastanawiać nad wolnością, tęsknotą i bezkompromisową niezależnością naszych przodków. Niestety, moi przodkowie nie byli pracującymi na własnej ziemi farmerami ze wzgórz Wirginii Zachodniej, lecz w większości angielskimi górnikami, podchodzę więc do tematu od innej strony. Niemniej jednak sądzę, że mogę rzucić trochę światła na te kwestie.

Zastanawianie się na wolnością zawsze rozpoczynam od pierwszej strony Historii Anglii w latach 1914–1945 A.J.P. Taylora (jeden z tomów Oxford History of England) [English History, 1914–1945]. Zacytuję całą stronę. Nie potrafię znieść myśli, że miałbym ją streszczać albo skracać. Oto ona:

Do sierpnia 1914 r. rozsądny, przestrzegający prawa Anglik mógł przeżyć całe życie i prawie nie zauważyć istnienia państwa poza pocztą i policją. Mógł żyć tam, gdzie chciał i jak chciał. Nie miał żadnego urzędowego numeru ani dowodu tożsamości. Mógł podróżować za granicę albo opuścić swój kraj na zawsze – bez paszportu albo jakiegokolwiek rodzaju urzędowego zezwolenia. Mógł wymieniać swoje pieniądze na dowolną walutę bez ograniczeń. Mógł kupować towary z dowolnego kraju na świecie na takich samych zasadach, jak w ojczyźnie. Skoro o tym mowa – cudzoziemiec mógł spędzić całe życie w Anglii bez ubiegania się o pozwolenie na pobyt i bez informowania o tym policji. W przeciwieństwie do państw na kontynencie europejskim, państwo angielskie nie przymuszało swoich obywateli do odbywania służby wojskowej. Anglik mógł się zaciągnąć do regularnej armii, marynarki wojennej albo do ochotniczych wojsk obrony terytorialnej. Jeśli chciał, mógł również zignorować wymagania obrony narodowej. Właścicieli znacznych majątków wzywano czasami do zasiadania w ławie przysięgłych. W innych wypadkach państwu pomagał tylko ten, kto chciał. Anglik płacił umiarkowane podatki: w latach 1913–1914 było to niecałe 200 milionów funtów, czyli mniej niż 8 procent dochodu narodowego. Państwo interweniowało, aby zapobiec spożyciu przez obywatela jedzenia o składzie innym niż podany albo zapadnięciu przez niego na pewne choroby zakaźne. Narzucało regulaminy bezpieczeństwa w fabrykach i zakazywało kobietom oraz dorosłym mężczyznom zatrudnionym w pewnych branżach wykonywania pracy przez nadmierną ilość czasu. Państwo pilnowało, aby dzieci otrzymywały wykształcenie do ukończenia trzynastego roku życia. Od 1 stycznia 1909 r. zapewniało skromną emeryturę potrzebującym, którzy przekroczyli 70. rok życia. Od 1911 r. pomagało ubezpieczać wybrane grupy robotników na wypadek choroby lub utraty pracy. Ta tendencja do zwiększania interwencji państwa rosła. Od kiedy władzę objęli w 1905 r. Liberałowie wydatki na cele socjalne wzrosły mniej więcej dwukrotnie. Niemniej jednak, ogólnie rzecz biorąc, państwo podejmowało działanie tylko w celu pomocy osobom, które nie mogły pomóc same sobie. Dorosłego obywatela zostawiało w spokoju.

Na pierwszy rzut oka brzmi to jak idylla – marzenie libertarianina [1]. Teraz przyjrzyjmy się sprawie trochę dokładniej. Tak się składa, że dorastałem wśród Anglików, spośród których najstarsi pracowali i zakładali rodziny w czasach opisywanych przez Taylora – na krótko przed wybuchem I wojny światowej [World War I] (albo, jak zawsze mówili, „Wielkiej Wojny” ["The Great War"]). Prezentowali wiele konserwatywnych społecznie postaw i pod tym względem zgadzali się z G. Gordonem Liddym. Za naszej młodości – mieli zwyczaj mówić – piwo było mocniejsze, ludzie troszczyli się o siebie nawzajem, kraj nie był pełen cudzoziemców, dzieci wiedziały, że nie należy pyskować dorosłym, mordercy byli osądzani, skazywani i wieszani – wszystko w przeciągu miesiąca; i tak dalej. A jednak wszyscy ci starsi ludzie byli socjalistami. W kwestiach polityki publicznej nigdy nie było im dość rządu. Nacjonalizacja kopalń? Państwowe emerytury dla starszych osób? Państwowe ubezpieczenie od niepełnosprawności? Państwowe budownictwo mieszkaniowe? Darmowa edukacja? Narodowy Fundusz Zdrowia [National Health Service]? Proszę bardzo.

Gdybyście spróbowali zbadać, skąd wzięły się te socjalistyczne skłonności, odkrylibyście przerażające historie. W dół drogi mieszkała ta biedna wdowa z ośmiorgiem dzieci do nakarmienia – żadne z nich nie miało ani jednej pary butów. Był stary Sam Matthews, który umarł w męczarniach, bo nie było go stać na operację. Był kuzyn Alfred, najinteligentniejszy i najbardziej oczytany człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałeś, który musiał rzucić szkołę w wieku czternastu lat i zjechać „do piekła” (to znaczy do pracy w kopalni węgla), bo rodzinie brakowało pieniędzy. Były związane z pracą niebezpieczeństwa – pożary w szybach na przykład: „Zmiany ludzi czołgających się za żelaznymi wagonikami, każdy z nich wyrywający się do przodu, żeby umieścić w wagoniku szuflę rozżarzonego węgla, potem wracający na koniec szeregu – wszystko za dziewięć pensów od wagonika.” (Z notatek, które zrobiłem kiedyś na spotkaniu rodzinnym. W 1914 r. dziewięć pensów było warte piętnaście centów amerykańskich.) Najgorszy ze wszystkiego był przytułek – słowo wypowiadane z taką trwogą i przerażeniem, że do dziś czuję dreszcze. Przytułek stanowił jedyną formę opieki społecznej w wiktoriańskiej i (choć, jak wskazuje Taylor, w zmniejszającym się stopniu) edwardiańskiej Anglii – był to dom wspólnotowy zarządzany przez parafię, w którym ubodzy otrzymywali symboliczne schronienie i skąpe posiłki w zamian za niewymagającą kwalifikacji pracę.

Historycy – włączając w to Taylora, który, na marginesie, sam był socjalistą – potwierdzają, że libertariańska idylla w istocie kipiała od niezadowolenia i niesprawiedliwości. Najlepsza książka na ten temat to klasyczna pozycja George’a Dangierfielda Dziwna śmierć liberalnej Anglii [The Strange Death of Liberal England], wznawiana do dziś, 66 lat od pierwszego wydania. Dangerfield odsłania ukrytą ciemną stronę bezkresnej edwardiańskiej sielanki. Związki zawodowe zaczynające prężyć swoje muskuły dążyły do powszechnych strajków i żądały nacjonalizacji przemysłu. Uczestniczki kampanii na rzecz prawa do głosowania dla kobiet puszczały z dymem wiejskie domy, przykuwały się do ogrodzeń w miejscach publicznych, rzucały się pod kopyta koni wyścigowych. Irlandia była ropiejącą raną – jedna liczna grupa Irlandczyków domagała się większej autonomii, druga liczna ich grupa sprzeciwiała się temu, w armii brytyjskiej doszło do buntu, gdy żołnierzom rozkazano strzelać do lojalnych Ulsterczyków. Sama konstytucja – tak, Wielka Brytania ma konstytucję, tylko nikt nigdy nie zadał sobie trudu spisania jej – zaczęła się chwiać, a konstytucyjny monarcha był zmuszony użyć swojej władzy do przeprowadzenia reform.

Niewątpliwie da się wskazać pewne punkty wspólne powyższego opisu z obrazem dawnej, bardziej wolnej Ameryki, którą z takim sentymentem wspomina G. Gordon Liddy. „Farmer uprawiający własną ziemię” brzmi bardzo miło i po jeffersonowsku, dopóki nie pomyślimy o Ethanie Fromem albo rodzinie Joadów. Wolność to piękna rzecz, ale, jak każde inne dobro, ma swoją cenę, a dla wielu osób ta cena była za wysoka. Sprzedały swoją wolność za trochę bezpieczeństwa, czyniąc Amerykę i Wielką Brytanię takimi, jakimi są dzisiaj. Nikt nie zmuszał ich do tego siłą. Zaakceptowały wymianę gładko, chętnie – w istocie rzeczy wiele z nich odważnie walczyło, a niektóre nawet ginęły, po to, żeby targu udało się dobić. Dawniejszy, bogatszy w wolność sposób życia był, jak zwięźle ujmuje to Fred, „skazany na samobójstwo”.

Dlatego właśnie dzisiejsza Ameryka wygląda tak, jak wygląda: potworny poziom opodatkowania, olbrzymia biurokracja rządowa charakteryzująca się zapierającą dech w piersiach arogancją i – jak przekonaliśmy się w ciągu ostatnich kilku miesięcy aż za dobrze – niekompetencją***, mordujący przemysł prawnicy składający zbiorowe pozwy o odszkodowania, kradnący cudze mienie rządowi regulatorzy, saudyarabizacja siły roboczej (broń Boże, aby jakiś Amerykanin urodzony w Ameryce mył samochody, czyścił toalety, pucował buty albo zbierał owoce – mamy 13 milionów nielegalnych imigrantów, którzy się tym**** zajmą) i dławiące wolną myśl wymuszane przez rząd zbiory przepisów dotyczące „różnorodności”, „wrażliwości” i „poprawności”. Osiągnęliśmy przewidziany przez Tocqueville’a etap, w którym „najwyższa władza [...] pokrywa powierzchnię społeczeństwa siecią drobnych skomplikowanych przepisów, szczegółowych i ujednoliconych [...] nie tyranizuje ludzi, ale uciska ich, osłabia, odbiera im nadzieję i wprawia ich w otępienie – aż do momentu, gdy każdy naród zostaje zredukowany raptem do poziomu stada potulnych i pilnie pracujących zwierząt, których pasterzem jest rząd”. I – poza kilkoma malkontentami, takimi jak Fred Reed czy G. Gordon Liddy – nikomu z nas to nie przeszkadza.

Fred kończy swój tekst słowami: „Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze”. Jak dotąd się z nim zgadzam. Co jednak z przyszłością? Nasze społeczeństwo nie potrafi stać w miejscu. Czy wolność nadal będzie się kurczyć, dopóki biotechnologia i nauki o układzie nerwowym nie doprowadzą nas do kontrolowanego przez państwo infantylnego hedonizmu Nowego wspaniałego świata? (Kilka tygodni temu, gdy czytałem po raz kolejny mistrzowskie dzieło Huxley’a, nagle zdałem sobie sprawę, dlaczego absolutnie nie jestem w stanie oglądać serialu telewizyjnego Przyjaciele. Phoebe, Chandler i spółka byliby modelowymi obywatelami Państwa Światowego w roku 632 Pana Naszego Forda.) A może jest droga powrotna, prowadząca do odrodzenia wolności? I – jeśli tak – czy chcemy na nią wejść?

Naprawdę trudne jest, rzecz jasna, to ostatnie pytanie. Ja w każdym razie jestem pewien, że droga powrotna istnieje. Zło faktycznie miało w przeszłości miejsce, ale stosowanie ulubionego środka zaradczego dwudziestego wieku – zwiększanie władzy rządu – doprowadziło do sytuacji, w której straty zaczęły przewyższać zyski, na długo przez końcem zeszłego stulecia. W wielu przypadkach środek ów nie tylko nie okazał się remedium, ale wręcz pogorszył sprawę. Czytelnicy książki Charlesa Murray’a o libertarianizmie pamiętają „test linii trendu” [“trend line test”]. Robisz coś takiego: określasz ilościowo jakieś zjawisko społeczne – ubóstwo, osiągnięcia edukacyjne, wypadki drogowe, śmiertelność niemowląt – i sporządzasz wykres jego występowania na przestrzeni kilku dziesięcioleci. Potem, wpatrując się uważnie w wykres, próbujesz wskazać moment, w którym rząd zaczął interweniować. Zazwyczaj nie udaje ci się.

Wszystko to stoi, oczywiście, w sprzeczności z „oficjalną” historią. Na przykład „oficjalna” wersja dotycząca stosunków rasowych mówi, że w narodzie [amerykańskim] powszechnie dyskryminowano czarnych Amerykanów – aż do chwili, gdy Ustawa o Prawach Obywatelskich z 1964 r. zniszczyła potęgę zalegalizowanego rasizmu. Tak naprawdę segregacja i związane z nią zło były w ciągłym odwrocie od momentu zakończenia II wojny światowej, a ich ostateczny koniec zbliżał się coraz gwałtowniej pod koniec lat pięćdziesiątych [XX wieku]. Ruch praw obywatelskich i związana z jego działalnością legislacja nie napędzały tego procesu, ale podążały za nim, albo w najlepszym wypadku były tylko jego częścią – zjawiskami wtórnymi, a nie Pierwszymi Przyczynami. Bull Connor, Lester Maddox i George Wallace [2] tak naprawdę nie walczyli z rządem, ale z nieuniknioną zmianą społeczną – przegraliby tak czy inaczej.

Dwudziesty wiek obfitował w takie procesy. Banalne stwierdzenie z dziedziny politologii mówi, że rewolucje prawie nigdy nie wybuchają, kiedy dzieje się jak najgorzej – dochodzi do nich, gdy sprawy zaczynają iść we właściwym kierunku. Tak było od zawsze z wtrącaniem się rządu w nasze życie. Wskazuje się jakieś niepożądane zjawisko; wywołuje się poruszenie; uchwala się ustawę... A mimo to, choć ten proces trwa – a może nawet zanim się zaczął – linia trendu już zmierza w dół i skończylibyśmy w tym samym miejscu, niezależnie od tego, czy utworzono by nowy państwowy urząd biurokratyczny z budżetem 40 miliardów dolarów; niezależnie od tego, czy uchwalono by tę furę nowych ustaw; niezależnie od tego, czy zrezygnowalibyśmy z kolejnego kawałka wolności.

Rolnik uprawiający własną ziemię jako istotna część naszego społeczeństwa odszedł na dobre. Taki sam los spotkał, dzięki Bogu, szuflowanie rozżarzonego węgla na zmiany po dziewięć pensów od wagonika. Zmniejszenie ingerencji rządu do poziomu sprzed jego olbrzymiej intruzji w dwudziestym wieku nie oznacza powrotu do przytułków, przepisów o segregacji rasowej, pozbawiania kobiet prawa głosu i brutalizacji warunków pracy. Postęp techniczny, bardziej zaawansowane systemy finansowe i zmiany w świadomości oszczędzą nam tego, a najprawdopodobniej oszczędziłyby nam tego i tak – bez żadnej potrzeby gwałtownych postępów socjalizmu w ostatnich kilku dekadach. Możemy żyć, i to żyć dobrze, ciesząc się dużo większą wolnością i dużo mniejszą ingerencją rządu, jeśli chcemy. Problem, który zdecyduje o kształcie nowego wieku, jest taki: Czy chcemy?

_______

PRZYPISY

* Wybaczcie, jeśli już o tym wspominałem, ale jedno z moich ulubionych krzyżówkowych haseł wszechczasów w londyńskim „Timesie” brzmiało: „Nie opisze tego żaden wulgaryzm”. Odpowiedź: NIEWYPOWIEDZIANE.

** Tak przy okazji: zauważyłem, że, kiedy czytam w sieci teksty Freda, kursor mojej myszy cały czas przyjmuje postać małej klepsydry. Przypuszczalnie oznacza to, że Fred potajemnie ładuje na mój dysk twardy „ciasteczka”, zawierające, jak mniemam, wskazówki na temat czyszczenia broni, historie z życia gliniarzy, przepisy na pasztet z szopa pracza, promocyjne oferty sprzedaży sprzętu do nurkowania oraz komputerowe grafiki przedstawiające meksykańskie piękności o kruczoczarnych włosach.

*** Tę niekompetencję spotyka się na wszystkich szczeblach – aż po istniejące od dawna, najbardziej podstawowe rodzaje usług. Poprosiłem ostatnio na poczcie, aby sprawdzono, czy pewien list, który wysłałem jako polecony, dotarł do adresata. Wypełniłem formularz i przyniosłem oryginał dowodu nadania, który, jak mnie zapewniono, pozwoli poczcie prześledzić losy przesyłki. Sześć tygodni później formularz wrócił do mnie z pieczątką „los przesyłki nieznany”. Skoro los tego &*!!#@/?%*# listu jest nieznany, to po co płaciłem, żeby wysłano go jako polecony?

**** Sam koszę swój trawnik. To powoduje, że należę do kurczącej się coraz bardziej mniejszości na Long Island. Większość moich sąsiadów pracę w ogrodzie zleca grupom Azteków.

[1] Trudno zgodzić się ze zdaniem Derbyshire’a; działalność jakichkolwiek funkcjonariuszy państwowych stoi w jawnej sprzeczności z „marzeniem libertarianina”, jakim jest zanik państwa i wyłącznie dobrowolne relacje z innymi ludźmi – przyp. tłum.

[2] Theophilus „Bull” Connor (1897–1973), Lester Maddox (1915–2003), George Corley Wallace junior (1919–1998) – amerykańscy politycy opowiadający się za segregacją rasową – przyp. tłum.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
John Derbyshire, Liberty, http://www.nationalreview.com/script/printpage.p?ref=/derbyshire/derbyshire122102.asp

Liberty opublikowano na stronie National Review Online 21 grudnia 2002 r.