2007/10/26

James Tooley i edukacja prywatna

Profesor James Tooley przeprowadził badania dotyczące dostępu do edukacji i jakości kształcenia oferowanego przez różne szkoły w biednych ekonomicznie rejonach Indii, Chin, Ghany, Nigerii i Kenii. W artykule Private Schools for the Poor (Szkoły prywatne dla biednych) omówił wyniki swoich badań.
James Tooley podzielił badane szkoły na trzy kategorie:

– szkoły państwowe (rządowe) (state schools / government schools);
– szkoły prywatne uznane przez państwo (private recognized schools);
– szkoły prywatne nieuznawane przez państwo (private unrecognized schools).

Zadanie, jakie postawił przed sobą Tooley, wiązało się z koniecznością dotarcia do setek miejsc, gdzie istnieją nieuznawane przez władze państwowe szkoły prywatne, nieuwzględniane w dostępnych dotychczas zestawieniach statystycznych. Takie szkoły mieszczą się w czasem w prywatnym domu gdzieś w górskiej wiosce. Właściciel budynku jest też często właścicielem i dyrektorem szkoły.

Badanie doprowadziło na następujących wniosków:

– koszt kształcenia w szkołach prywatnych jest niższy od kosztu kształcenia w szkołach państwowych;
– możliwość edukacji w szkołach prywatnych mają nawet najbiedniejsi (często osoby biedne, które stać na opłacenie czesnego, finansują edukację jeszcze uboższych; w ten sposób szkoły prywatne oferują rozwinięty system stypendiów);
– poziom nauczania w szkołach prywatnych jest wyższy niż w szkołach państwowych.

Te wnioski mogą wydawać się oczywiste, ale warto o nich ciągle przypominać, bo według rozpowszechnionego obecnie poglądu „państwo powinno zapewnić każdemu możliwość edukacji”. Osoba wygłaszająca takie stwierdzenie, w istocie mówi: „Pewna grupa ludzi (państwo) ma moralne prawo użyć przemocy (albo grozić jej użyciem), aby odebrać innej grupie ludzi (podatnikom) dowolnie określoną część ich własności, przeznaczyć skradzioną własność na wybrany przez siebie cel (budowę i utrzymanie państwowych szkół, opłacenie »specjalistów« układających jeden, standardowy program, któremu podlegać mają setki tysięcy ludzi, a także gabinety, fotele, samochody dla ministrów, kuratorów, wizytatorów, »ekspertów« i tak dalej) i przemocą (albo groźbą jej użycia) zmusić pewną grupę ludzi (uczniów) do tego, aby do ukończenia określonego wieku (w Polsce: do ukończenia osiemnastu lat) w ustalonych godzinach pojawiali się w określonym miejscu (w budynku szkoły)”. Czy jakikolwiek zwolennik państwowej interwencji na rynku usług edukacyjnych mógłby z czystym sumieniem podpisać się pod takim stwierdzeniem?

Niektórzy powiedzą: „To prawda, że państwowy system szkolnictwa jest niemoralny, niewydajny i szkodliwy – ale musimy go utrzymywać, bo na wolnym rynku biednych nie byłoby stać na naukę”. Można wskazać absurdalność takiego rozumowania: Coś jest niemoralne, niewydajne i szkodliwe – ale musi istnieć, bo... no właśnie: Dlaczego? Bo tak jest od pewnego czasu? Bo tak powiedział telewizor? Bo w przeciwnym wypadku pracownicy ministerstwa edukacji i państwowi nauczyciele musieliby wykonywać na wolnym rynku pracę, za którą ktoś płaciłby im dobrowolnie?

Przyjmijmy jednak, że powyższe problemy udało się w jakiś magiczny sposób pokonać i pozostaje nam do rozwiązania jedynie kwestia ekonomiczna: czy na wolnym rynku ubodzy będą mogli pozwolić sobie na kształcenie swoich dzieci?

Badanie Jamesa Tooley’a dowodzi, że tak – po raz kolejny potwierdzając, że to, co jest moralne (w tym przypadku dobrowolna współpraca prywatnych szkół z rodzicami dzieci, które się tam uczą), jest również skuteczne z ekonomicznego punktu widzenia.

Zarzut, który można wysunąć pod adresem szkół prywatnych, szczególnie tych działających na czarnym rynku (wolnym rynku) brzmi: „Skoro szkoła nie podlega żadnym odgórnym regulacjom i nie musi stosować się do ustalonych przez państwo programów, będzie się tam uczyć głupot albo rzeczy niepotrzebnych”. I tu znów – zdawałoby się – niespodzianka!

Porównując poziom kształcenia oferowanego w poszczególnych rodzajach szkół, James Tooley przeprowadził rozmaite testy. Okazało się, że uczniowie szkół prywatnych uzyskali najlepsze wyniki.

Na wolnym rynku standaryzacja następuje w sposób naturalny, nie trzeba jej wymuszać odgórnymi nakazami.

Gdy ktoś zaczyna w prywatnej szkole uczyć, że 2x2=5, to rodzic może zabrać stamtąd dziecko (przestać płacić za nauczanie kłamstw) i posłać je do innej szkoły, gdzie uczą prawdy. Tymczasem wielu osobom wydaje się, że gdy w tysiącach państwowych szkół nauczyciele twierdzą, że 2x2=5, bo tak napisano w kluczu testowym albo tak brzmi ostatnia wytyczna Unii Europejskiej, to wszystko jest w porządku.

Obawa o poziom nauczania w nieregulowanych odgórnie szkołach prywatnych wiąże się z rozpowszechnionym mitem, który można by sformułować tak: jeżeli jakaś organizacja ciesząca się powszechnym poparciem (np. państwo) ogłosi, że zakazuje jakiegoś zachowania (choćby zakaz ten naruszał wolność) – to trudno, tak musi być, bo inaczej wszystko się rozleci; jeżeli nie istniałyby żadne nakazane, odgórne regulacje, ludzie natychmiast zaczęliby się masowo mordować i nastąpiłby ogólny chaos.

Często zapomina się, że wolność jest matką ładu. Wystarczy nie zakłócać ludzkiego działania, a porządek powstanie spontanicznie. Można go nazwać „ładem anarchokapitalistycznym” – opiera się on zawsze o zasadę poszanowania własności prywatnej i respektowania dobrowolnie zawartych umów (kontraktów).

Kapitalizm nie polega bowiem na tym, że mam kartę kredytową, lśniące korytarze i wyłożone miękkim dywanem biura – ale jednocześnie płacę państwu od wszystkiego podatek i państwo wymaga ode mnie, abym podporządkował się jego regulacjom. Kapitalizm, ład wolnościowy, panuje tam, gdzie szanuje się prawo własności i respektuje postanowienia zawartych dobrowolnie umów.

Więcej kapitalizmu można dostrzec tam, gdzie jest na razie może i biednie – ale ludzie działają sami, a nie oglądają się na państwo. Opisani w badaniach profesora Tooleya „biedni” (pojęcie subiektywne) Murzyni, Hindusi i Chińczycy prawdopodobnie lepiej rozumieją, na czym polega kapitalizm, niż wielu Białych – przyzwyczajonych do tego, że „państwo się zatroszczy, państwo za mnie załatwi”.

O Afryce często mówi się, że panuje tam bałagan, bo państwa są zbyt mało interwencjonistyczne albo wręcz „upadłe” (failed states). Otóż, jak się okazuje, tam gdzie państwa nie ma wcale albo jest go mniej niż chcieliby tego etatyści, ludzie radzą sobie bardzo sprawnie. Problemy pojawiają się tam, gdzie akurat wpływ państwa jest duży i decydujący – w przypadku Afryki chodzi między innymi o wojsko i rząd centralny.

W opowiadaniu Rafała A. Ziemkiewicza Śpiąca królewna Perhat, kurier wynajmujący się do ochrony konwojów, tłumaczy podróżującej z nim Francuzce, doktor Jacqueline Tenard, różnicę między ludźmi ze „Wschodu” a przedstawicielami współczesnej „kultury” Zachodu: „Wie pani, pani doktor? Może to i prawda, że tu u nas są straszni ludzie. Okrutni, chciwi, bezwzględni, prymitywni, że Hospody pomiłuj. No, jak to ludzie. Ale to przynajmniej w ogóle jeszcze są ludzie! A u was? Jakieś ludzkie grzyby. Polipy. Taki... Taki blob przez cały dzień kręci się jak szczur w kołowrotku, żeby nabić sobie kartę magnetyczną, a wieczorem rozwala się przed ekranem, tka tę kartę w szczelinę i płaci ludziom za to, żeby za niego żyli, bo on sam już nie ma ani czasu, ani pojęcia bladego jak. Płaci politykowi, żeby nim rządził. Płaci aktorowi, żeby mu dostarczał przygód i emocji, bezpiecznych, przeżutych i przetrawionych. Nauczył się, że na wszystko można kupić pigułkę, która sprawę bezboleśnie załatwi. Pigułka, żeby schudnąć, pigułka, żeby urosły mięśnie, pigułka, żeby się pozbyć dziecka...” (Rafał A. Ziemkiewicz, Śpiąca królewna, w: Rafał A. Ziemkiewicz, Czerwone dywany, odmierzony krok, Warszawa 1996, s. 190).

W krajach tzw. „Zachodu”, do których Polska pod wieloma względami zaczyna się upodabniać, wśród osób biedniejszych utrzymuje się przeświadczenie, że w warunkach wolnego rynku „nie wszystkich będzie stać na kształcenie dzieci”. Z kolei osoby zamożniejsze często uspokajają swoje sumienie, posyłając dzieci do cieszących się prestiżem (choć też podlegających regulacjom państwowym) szkół prywatnych i licząc na to, że tamtejsi nauczyciele zadbają nie tylko o kształcenie, ale również (a może nawet przede wszystkim) o wychowanie powierzonej im osoby.

W Ga, dzielnicy slumsów na obrzeżach Akry, stolicy Ghany, James Tooley spotkał się z panią dyrektor miejscowej szkoły prywatnej. Profesor wspomniał w rozmowie, że jej „budynek” szkolny to właściwie dach z blachy falistej oparty o kilka patyków. „W edukacji nie chodzi o budynki” – brzmiała odpowiedź. – „Liczy się to, co jest w sercu nauczyciela. My kochamy dzieci i staramy się robić dla nich, co w naszej mocy”. (One Ghanaian school owner challenged me when I observed that her school building was little more than a corrugated iron roof on rickety poles and that the government school, just a few hundred yards away, was a smart new school building. “Education is not about buildings,” she scolded. “What matters is what is in the teacher’s heart. In our hearts, we love the children and do our best for them.” She left it open, when probed, what the teachers in the government school felt in their hearts toward the poor children.)

Jakkolwiek odpowiednie warunki lokalowe i rozmaite pomoce ułatwiają naukę – trudno odmówić słuszności twierdzeniu pani dyrektor, że to nie one są najważniejsze.

Wśród istotnych elementów procesu edukacyjnego warto wspomnieć o właściwym podejściu do ucznia. Jest on przede wszystkim człowiekiem – a nie jakimś irytującym osobnikiem, którego trzeba wytresować, aby wypełniał rubryczki i zgodnie z oczekiwaniami zakreślał A, B, C lub D. Tak jak lekarz powinien leczyć człowieka, a nie „przypadek” – tak uczeń powinien być traktowany jak człowiek. To skłania do postawienia sobie pytania o to, jaki model systemu edukacyjnego najbardziej sprzyjałby takiemu spojrzeniu na ucznia.

Poszukiwane przez nas rozwiązanie to prywatne nauczanie indywidualne lub w małych grupach. Trudno nazwać tę propozycję „systemem” – w tym znaczeniu, że struktury takiego sposobu edukacji tworzą się spontanicznie i oddolnie. Sytuacja, w której większość uczniów spotyka się z nauczycielem „jeden na jeden”, skutkuje najefektywniejszą – bo skupioną na konkretnym człowieku – edukacją. O skuteczności i popycie na tego rodzaju usługi edukacyjne świadczy popularność korepetycji.

W warunkach swobody ekonomicznej nic nie stoi, oczywiście, na przeszkodzie, aby organizować prywatne seminaria w małych grupach – ale też zakładać szkoły, których funkcjonowanie opłacałyby dobrowolnie uczące się tam osoby lub ich rodzice. Istotne jest, aby takie szkoły funkcjonowały poza zasięgiem państwa i nie miały obowiązku stosować się do odgórnie ustalanych „wytycznych programowych” i innych reguł, którym podlegają uznawane przez państwo (i podległe mu) placówki oświatowe. Taka swoboda umożliwia szybkie dostosowanie się do zmiennych oczekiwań konsumentów. Profesor Tooley wspomina o tym, że w Ghanie wiele spośród prywatnych, nieuznawanych przez państwo szkół pozwala, aby rodzice ucznia płacili za każdy konkretny dzień nauki. Jeśli rodziców nie stać na opłacenie całomiesięcznej edukacji dziecka, mogą wysłać je do szkoły w kilka wybranych dni.

Skoro system nieformalnej i nieprzymuszanej do niczego odgórnie edukacji działa w „biednej” Afryce, dlaczego nie miałby zadziałać na większą skalę również gdzie indziej?

Setki i tysiące małych, prywatnych przedsiębiorstw – szkół posiadających (najlepiej jednego) właściciela, niekontrolowanych przez żaden odgórny organizm – to odpowiedź na działalność państwowego systemu. (Nota bene państwowy system edukacyjny chciałby wciągnąć w swe tryby coraz młodszych ludzi, wprowadzając obowiązek uczęszczania do szkoły (przymus edukacyjny) od coraz młodszego wieku. Wydaje się, że ideałem zwolenników edukacji podporządkowanej państwowym regulacjom byłaby sytuacja przedstawiona przez Aldousa Huxley’a w Nowym wspaniałym świecie: dzieci od chwili urodzenia poddawano by rządowej indoktrynacji.)

Zgodne z duchem agoryzmu tworzenie oddolnych i dobrowolnych struktur edukacyjnych sprzyjałoby temu, żeby nauka przestała kojarzyć się z przymusowymi męczarniami – a zaczęła z czymś pożytecznym.

Różnorodność sprzyja jakości nauczania. Nie każdy (a być może tylko mniejszość) ma predyspozycje do tego, aby uczyć się w szkole. Powszechne przyjęcie modelu opartego na homeschoolingu przyniosłoby wielu osobom poczucie, że są w procesie edukacyjnym istotne – to im, właśnie im, proponuje się wspólne poznawanie świata. Nie są już częścią „anonimowego stada”, ale konkretnymi ludźmi.

Skutkiem takiego nastawienia byłaby współpraca między rodzicami, tworzenie bardziej i mniej luźnych związków między prywatnymi osobami, zakładanie stowarzyszeń edukacyjnych i szkół prywatnych.

Wolność przejawiałaby się w tym, że rodzice mogliby swobodnie wybrać, jak chcą kształcić swoje dziecko.

Aby taki projekt systemu edukacyjnego mógł zostać zrealizowany i upowszechniony, potrzeba przede wszystkim zainteresowania ze strony pierwszych i najważniejszych w życiu każdego człowieka nauczycieli, którymi powinni być rodzice.

Obecnie w wielu społeczeństwach dominuje przekonanie o braku widoków na jakiekolwiek głębsze zmiany, także w systemie edukacyjnym. Franz Kafka mówił w rozmowie z Gustavem Janouchem tak: „Każdy żyje za kratami, które nosi w sobie. [...] Bezpiecznie ukryci w hordzie, maszerujemy ulicami miast do pracy, do żłobu, do rozrywek. Jest to ściśle wytyczone życie, jak w kancelarii. Nie ma żadnych cudów, są tylko instrukcje obsługi, formularze i przepisy. Odczuwa się lęk przed wolnością i odpowiedzialnością. Dlatego człowiek tak chętnie dusi się za kratami wytworzonymi przez samego siebie” (Gustav Janouch, Rozmowy z Kafką, Warszawa 1993, s. 43). Chyba zbyt często rodzice bywają zanadto pochłonięci relacjonowanym na bieżąco sporem pana ministra edukacji z panem posłem – a zbyt rzadko rezygnują ze śledzenia jałowych politycznych debat na rzecz spędzenia czasu z własnym dzieckiem.

Być może bardziej wewnętrznie zniewoleni są współcześni Europejczycy niż Afrykańczycy – którzy muszą starać się o byt swój i swoich dzieci na własną rękę, siłą rzeczy nie oglądając się na państwo.

Czy znajdującym się w trudnej sytuacji ekonomicznej Afrykańczykom i mieszkańcom innych kontynentów należy pomagać – i, jeśli tak, w jaki sposób? Czy słanie pieniędzy to właściwe rozwiązanie?

Warto przede wszystkim wspierać konkretnych ludzi i rozwiązania. Organizować może nie tyle „pomoc dla Ghany”, czy „pomoc dla Indii”, ale pomoc dla pewnej konkretnej osoby lub szkoły. Pozbawione sensu wydają się akcje organizowane przez „wspólnotę międzynarodową”, polegające na tym, że środki finansowe ukradzione przez władze państwowe pewnych krajów (tzw. bogatszych) wysyła się władzom państwowym innych krajów (tzw. biedniejszych). Dzięki takim finansowym zastrzykom niewydolne ekonomicznie aparaty państwowe mogą prowadzić jeszcze brutalniejszą politykę ucisku i grabieży.

Inne zagrożenie związane z subwencjami dla ubogich polega na tym, że mogą się oni uzależnić od pomocy finansowej.

Dziś dość powszechnie uważa się, że np. wyciągnięcie jakichś pieniędzy z Unii Europejskiej to powód do chluby. Pomińmy już fakt, że w euforycznym jazgocie nie dostrzega się, że tak naprawdę np. Polacy sami finansują sobie tzw. „dopłaty” (pisał o tym Tomasz Cukiernik w tekście pt. Prawda i fałsz o dotacjach z UE). Niezależnie od tego, kto konkretnie i w jakim procencie składa się na „dopłaty”, „dotacje”, „subsydia” itp. – zadajmy pytanie: czy branie swego rodzaju jałmużny to powód do chwały?

W kontekście pomocy osobom uznawanym przez nas za potrzebujące wsparcia warto przed podjęciem konkretnych decyzji odpowiedzieć na pytanie: czy pomagać im finansowo i w jakim zakresie?

Wydaje się, że należy postępować dość ostrożnie i skupić się raczej na tym, jak usunąć bariery utrudniające osobom biednym nauczenie się, jak mogą pomagać same sobie we własnym i innych najlepszym interesie.

Pomagać – ale po pierwsze nie przeszkadzać.

Pewnych wskazówek w tym zakresie możemy oczekiwać od samego Jamesa Tooley’a. Profesor ma zarządzać funduszem 100.000.000 dolarów, który przeznaczony jest na inwestycje w szkoły prywatne dla ubogich w krajach „rozwijających się”.

(As for Tooley himself, he is now moving beyond research alone, preparing to embark on a new project: the management of a new $100 million fund to invest in private schools for the very poor in developing countries. Development professionals need not be concerned, however. The money is from a private foundation. It won’t waste any country’s aid budget.

Clive Crook, The Ten-Cent Solution)

_______

James Tooley, Private Schools for the Poor, http://www.catholiceducation.org/articles/education/ed0319.htm

Zjawiska zaobserwowane przez profesora Tooley’a dotyczą nie tylko rynku usług edukacyjnych. Warto zapoznać się z tekstem Rodericka T. Longa, który opisał skuteczne działanie prywatnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych i konsekwencje interwencji państwa w wolny rynek:

Roderick T. Long, How Government Solved the Health Care Crisis: Medical Insurance that Worked — Until Government "Fixed" It, http://libertariannation.org/a/f12l3.html

Polskie tłumaczenie: Roderick T. Long, Jak Państwo rozwiązało kryzys służby zdrowia. Ubezpieczenie zdrowotne, które działało – zanim rząd go nie „naprawił”, http://liberalis.pl/2007/09/22/roderick-t-long-jak-panstwo-rozwiazalo-kryzys-sluzby-zdrowia/




2007/10/14

Być najbogatszym człowiekiem na świecie

Gwiazdor koszykarskiej ligi NBA, LeBron James stwierdził, że jego sportowy cel to zostać „najbogatszym człowiekiem na świecie”. (Cytat za: Dave Zirin, Being Ali or Being Owned – An Open Letter to LeBron James, http://www.counterpunch.org/zirin05172007.html)
Gilbert Keith Chesterton powiedział kiedyś: „Aby być na tyle mądrym, żeby zdobyć wszystkie pieniądze, trzeba być na tyle głupim, żeby ich pragnąć”. (To be clever enough to get all the money, one must be stupid enough to want it.)

2007/10/07

Koniec Belgii?

Lycurgus zastanawia się na swoim blogu, czy miałoby jakieś znaczenie, gdyby Belgia przestała istnieć – If Belgium were to cease to exist... would it matter? Autor opisuje parlametarny paraliż i dodaje, że – mimo braku rządu centralnego – Belgia nie znajduje się nad krawędzią przepaści. Lycurgus tłumaczy to częściowo faktem, że niektóre kompetencje Rządu Belgii przejęły regionalne władze Walonii i Flandrii. Dodaje też: „Jedyne osoby, które prawdopodobnie tęskniłyby za Państwem Belgijskim, to te, które są przez nie bezpośrednio zatrudnione” (The only people likely to miss the Belgian state are the people directly employed by it.).

Lycurgus kończy tekst następującym akapitem:

„Przypuszczalnie najlepszy sposób na wyeliminowanie Państwa Belgijskiego polegałby na tym aby Flamandowie zaczęli je masowo ignorować, przestali płacić podatki, głosować i korzystać z usług i obiektów, które jeszcze pozostają pod kontrolą rządu. Ostatnie 111 dni udowodniło, że kraj może przetrwać bez funkcjonującego rządu albo przynajmniej w warunkach bezsilnego reżimu. Flamandowie nie potrzebują formalnego ogłoszenia niepodległości. Na obecnym etapie wystarczy zaprzestać wysyłania do Walonii pieniędzy i traktować belgijski rząd z pogardą, na jaką zasługuje. Robiąc to, Flamandowie dostarczą nam pożytecznej lekcji, że rządy istnieją tylko tak długo, jak długo jesteśmy gotowi je tolerować”.

Ostatnie zdanie przywodzi na myśl słowa głównego bohatera filmu V jak Vendetta (V For Vendetta): „Ludzie nie powinni bać się rządów. Rządy powinny bać się ludzi.” (People should not be afraid of their governments. Governments should be afraid of their people.)

Ewentualny podział Belgii na kilka części może skutkować powstaniem paru rządów, usiłujących sprawować władzę na mniejszych obszarach. Mimo to wydaje się, że decentralizacja i secesjonizm to pożądany kierunek zmian, które pomogą kiedyś doprowadzić do ostatecznego demontażu państwowego aparatu przymusu.

_______

O wynikach belgijskich wyborów parlamentarnych z 11 lipca 2007 r. można przeczytać tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Elections_in_Belgium. Tak na marginesie, państwo belgijskie nakłada na ludzi obowiązek głosowania. Już większy wybór był w ruskiej stołówce: można było jeść albo nie jeść. Państwo demokratyczne twierdzi: jeść muszą wszyscy – wolno im tylko zdecydować, czy wolą zgniłe jabłko czy zjełczałe masło.



2007/10/01

The Roving Medievalist i Strike The Root, czyli coś ładnego

Jeffrey Smith, który prowadził już swój blog The Roving Medievalist pod różnymi adresami, publikuje go obecnie tutaj: http://favoritescapegoat.blogspot.com/. Warto zaglądać, żeby obejrzeć coś ładnego.
W tym celu można też odwiedzić libertariański portal Strike The Root, który regularnie zamieszcza na głównej stronie zdjęcia takie, jak to:




Ktoś mógłby powiedzieć, że to kicz. Ale czy rzeczywistość – przyjmijmy, że zdjęcie nie zostało podretuszowane – może być kiczem?