2010/05/31

Myśli dość uczesane: Związek zawodowy samozatrudnionych właścicieli

Matka opętanego ideą komunistycznej rewolucji Cezarego Baryki tłumaczy mu, że „kto by chciał tworzyć ustrój komunistyczny, to powinien by podzielić na równe działy pustą ziemię, jakiś step czy jakieś góry, i tam wspólnymi siłami orać, siać, budować — żąć i zbierać. Zaczynać wszystko sprawiedliwie, z Boga i ze siebie. Cóż to za komunizm, gdy się wedrzeć do cudzych domów, pałaców, kościołów, które dla innych celów zostały przeznaczone i po równo podzielić się nie dadzą. Jest to — mówiła — pospolita grabież. Niewielka to sztuka z pałacu zrobić muzeum. Byłoby sztuką godną nowych ludzi — wytworzyć samym przedmioty muzealne i umieścić je w gmachu zbudowanym komunistycznymi siłami w muzealnym celu”.

Czy w taki właśnie konstruktywny sposób działają związki zawodowe?

Powyższe pytanie trąci nieco generalizacją. Jak to? Czy możemy wrzucić do jednego worka wszystkie związki zawodowe i traktować je jako monolit? Raczej nie. W tekście skoncentrujemy się zatem na pewnych charakterystycznych dla (większości?) działaczy związków tendencjach, na przejawianych przez nich sympatiach, podejmowanych inicjatywach.

Traktowanie związku zawodowego jako „ogółu pracowników”, „aktywu robotniczego” to część, a może nawet sedno problemu, w obliczu którego stajemy. Często zapominamy, że taki związek współtworzą konkretne osoby. Zamiast dostrzegać poszczególnych ludzi widzimy tylko „masy”.

W scenie otwierającej film Charliego Chaplina Dzisiejsze czasy widzimy olbrzymie stado pędzących owiec. Następna scena: czasy współczesne – stado ludzi wylewa się ze stacji metra i podąża do pracy przy fabrycznych taśmach. Na ile każdy z członków anonimowego tłumu odpowiada za to, w jakich warunkach pracuje? Na ile można powiedzieć, że „sam tak wybrał”? Czy podoba mu się praca w zakładzie produkcji masowej i czy czuje, że wykonując ją, wypełnia swoje powołanie?

Dzisiejsze czasy. Człowiek, który wprzągł się (został wprzęgnięty? – tu znów pytanie o świadomość poszczególnych osób) w tryby pracy najemnej na cudze potrzeby (a może i „nie-potrzeby”). Stoi osiem godzin dziennie przy taśmie w fabryce margaryny. Siedzi przy kasie, przyjmując od klientów brzęczącą monetę i coś warte papierki. Nadzorca zabrania mu wyjść do toalety. Właściciel interesu ma pracownika w nosie, bo w gruncie rzeczy fascynujące wydaje mu się wyłącznie dynamiczne obracanie wirtualnymi cyframi na kontach bankowych lub pławienie się w luksusie – a nie żywy człowiek.

Okazuje się, że wielu pracowników ma podobne odczucia: szefostwo traktuje swoich najemników jak „zło konieczne”, któremu trzeba rzucić jakiś ochłap, i nie dostrzega w nich ludzi obdarzonych godnością. Zakładamy więc związek zawodowy. Związek zawodowy, a więc organizację, która będzie walczyła o nasze „prawa”, „prawa pracownicze”, „robotnicze”. Wspólnie ustalamy, o co nam chodzi. Wysuwamy żądania. Domagamy się poprawy warunków bezpieczeństwa. Żądamy ubezpieczeń zdrowotnych. Mniej pracy. Renegocjacji kontraktów.

Chcemy, aby Święto Trzech Króli było dniem wolnym od pracy. Najpierw zwracamy się do tych, do których świadomie i dobrowolnie (?) zaciągnęliśmy się na służbę. (Skąd znak zapytania po słowach „świadomie i dobrowolnie”? Z wątpliwości co do tego, na ile świadomą i dobrowolną można nazwać decyzję człowieka, który – znalazłszy się w chorej sytuacji, przywalony podatkami, regulacjami i dyrektywami, zatrudnia się w kolaborującej z funkcjonariuszami państwowymi firmie – a nie dostrzega jeszcze na razie innych rozwiązań, mogących zapewnić jemu i jego bliskim godziwy byt.). Nie chcą nam dać wolnego? Ogarnia nas rezygnacja?... A może ogłaszamy strajk i odmawiamy przystąpienia do pracy [jednocześnie pożądając tych pieniędzy, które „należą nam się” – chociaż nie robimy tego, do czego się świadomie i dobrowolnie (?) zobowiązaliśmy]? Wywieszamy transparent i wychodzimy na ulicę?

Zaraz, zaraz! Pojawia się nowa koncepcja: wystosować do funkcjonariusza państwowego apel, aby nakazał „temu wstrętnemu kapitaliście” spełnić nasze warunki.

Taką metodę obrało wielu propagatorów żądających ogłoszenia Święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy. Na zdrowy rozum wydaje się to dosyć zaskakujące. Gdy umawiamy się o pracę najemną, możemy przecież dojść z naszym potencjalnym pracodawcą do porozumienia i zgodzić się, że 6 stycznia poświęcimy się zadaniom innym niż praca zawodowa. Czy moralne i potrzebne jest odwoływanie się do funkcjonariusza państwowego, kogoś obcego, osoby trzeciej a nawet czwartej – aby przemocą usiłował narzucić nam rozwiązanie, które sami możemy przyjąć dobrowolnie? A może w trakcie negocjacji z potencjalnym pracodawcą dojdziemy do wniosku, że w związku z rozbieżnością stanowisk na razie nie podejmujemy współpracy, ale za jakiś czas wrócimy do tego tematu?

Opisana wyżej sytuacja może wyglądać na pewną idealizację. Przypatrujemy się sytuacji człowieka, który ma warunki pozwalające w miarę swobodnie zrezygnować z podejmowania pracy na cudze zamówienie. Zapytajmy: czy jest to dziś udziałem każdego człowieka lub choćby większości ludzi? I czy takie zajęcie, które pozwala ze względną swobodą odrzucać propozycje pracy najemnej (gdy wolimy robić co innego) to coś cennego, cel, do którego warto dążyć? Jakie w ogóle są cele gospodarki?

Wśród ciekawych myśli zawartych w encyklice Benedykta XVI Caritas in veritate pojawia się i ta: „należy dążyć do osiągnięcia — uznanego za priorytetowy — celu, jakim jest dostęp wszystkich do pracy i jej utrzymanie”. Na te słowa wielu mogłoby z dzioba w dziób zawołać: „Socjalizm!”. Tymczasem, gdy przyjrzeć się nakreślonemu przez papieża ideałowi bez zbędnych emocji – okazuje się, że „dostęp wszystkich do pracy i jej utrzymanie” to nie tylko atrakcyjna wizja, ale coś, co wyraża pragnienia ogromnej większości (jeśli nie wszystkich) mieszkańców naszej planety. Przecież każdy chyba marzy o robieniu czegoś takiego, co mógłby robić właściwie w nieskończoność.




Liczne związki zawodowe umieszczają na swoich sztandarach postulat stałego zatrudnienia, tworzenia takich warunków pracy, w których pracownik mógłby nie obawiać się, że z dnia na dzień zostanie wyrzucony.

Jeśli zgodzimy się, że warto się o to starać, zadajmy sobie pytanie: jak to robić?

Pierwszym krokiem na drodze do zapewnienia każdemu dostępu do pracy i możliwości jej utrzymania byłoby chyba rzetelne określenie własnych potrzeb oraz powinności wobec tych, za których jestem odpowiedzialny (rodziny, chorych, ubogich – w szerszej i dalszej perspektywie: wszystkich ludzi). Czy uczciwie spełniam obowiązki mojego stanu? Co należy się ode mnie innym? Czy poświęcam odpowiednio dużo czasu tym, którym powinienem go poświęcać? Czy ja jeszcze jestem w stanie w spokoju z kimś porozmawiać przez dłużej niż piętnaście sekund? Ogólnie rzecz biorąc: czy jeszcze panuję nad sobą samym – czy też dałem się ponieść „logice” nowego wspaniałego współczesnego świata, w którym każdego człowieka usiłuje się umieścić w określonym z góry miejscu w „strukturze społecznej”? Czy umiem odpowiedzieć na pytanie o to, czego mi potrzeba, i dobrać odpowiednie środki do realizacji stojących przede mną zadań?

Z tymi zagadnieniami łączą się pytania bardziej „ekonomiczne”. Czy naprawdę muszę dosłownie wszędzie jeździć samochodem – czy też mogę poruszać się na własnych nogach? Czy potrzebuję nowej sześćdziesięciosześciocalowej plazmy w miejsce tej zeszłorocznej pięćdziesięcioośmiocalowej, która już mi się opatrzyła? Czy potrafię żyć bez telefonu? A bez internetu?




Colin Ward zastanawia się w eseju Self-employed Society (Społeczeństwo samozatrudnionych albo Samozatrudnione społeczeństwo) nad tym, jak to jest, że człowiek, który wraca do domu po dniu ciężkiej pracy [najemnej] z radością zabiera się do uprawy swojego ogródka. Mówi o zaletach takiego zajęcia: tu człowiek pracuje na swoim, sam jest sobie szefem. Sam decyduje o tym, kiedy zaczyna i kończy pracę. Pracuje dlatego, że chce, a nie dlatego, że musi.

Iluż to ludzi – pisze Ward – w skrytości ducha marzy o tym, aby posiadać mały sklep, zacząć działać na własną rękę, uruchomić niewielki zakład! Mnóstwo osób jest gotowych bardzo ciężko pracować – jeśli to da im większą niezależność (większe poczucie niezależności?).

Czy związek zawodowy raczej ułatwia czy utrudnia realizację takiego celu?

Jako organizacja pracowników najemnych, którzy „walczą” o swoje w ramach systemu pracy niemal wyłącznie na cudze potrzeby, związek zawodowy staje często przed pokusą podjęcia współpracy z funkcjonariuszami państwowymi i prób uzyskania pewnych przywilejów kosztem tych, którzy do danego związku nie należą. W interesie wielu działających współcześnie związków zawodowych leży wpisywanie się w „logikę” współczesnego systemu państwowego kapitalizmu z całym jego zbiurokratyzowaniem i działaniami na masową skalę. Nierzadko działaczom i „koordynatorom” związkowym opłacalne może wydawać się opłacalne trwanie w swoistej symbiozie z funkcjonariuszami państwowymi i kontrolującym produkcję masową wielkim biznesem – ze szkodą dla zwanych „przeciętnymi” (choć przecież nieprzeciętnych) zjadaczy chleba, do których grona zaliczają się również „zwykli” (choć przecież niezwykli) członkowie związku.

Zjawisko kolaboracji między „wielkimi” lub „większymi” tego świata na szkodę „maluczkich” obserwujemy od wieków. Do licznych konfliktów zbrojnych, morderstw, gwałtów, kradzieży, okrucieństw wojennych dochodziło i wciąż dochodzi wskutek decyzji i przy (milczącej niekiedy) aprobacie ministrów, menadżerów, prezesów, sekretarzy, królów, prezydentów – słowem: tzw. decydentów – widzących w drugim człowieku „zasób ludzki”, a nie osobę obdarzoną godnością. Jaki interes mają poborowi mordujący się wzajemnie na wojnach wywoływanych przez ich „panów”? Nie od dziś wiadomo, że „na wojnie świszczą kule, / Lud się wali jako snopy, / A najdzielniej biją króle, / A najgęściej giną chłopy”. [Trochę inaczej wygląda sytuacja osób dokonujących morderstw i zniszczeń na zlecenie funkcjonariuszy państwowych dobrowolnie (chodzi zarówno o żołnierzy armii państwowych, jak i pracowników prywatnych firm militarno-ochroniarskich współpracujących z funkcjonariuszami państwowymi) – to są po prostu płatni zabójcy]. Jaki sens i jakie skutki ma prześladowanie drugiego człowieka, który nie stanowi dla mnie bezpośredniego zagrożenia, nie zaatakował mnie, żyje sobie spokojnie po swojemu?

Usługujący sobie wzajemnie przedstawiciele wielkich przedsiębiorstw, wysoko postawieni funkcjonariusze państwowi oraz spece od nieuczciwej propagandy od niepamiętnych czasów starali się o to, aby „szary” człowiek wykrwawiał się w służbie swoim samozwańczym panom. Tych faktycznie świadomych charakteru swojej działalności „inżynierów społecznych” (rojących sobie, że staną się inżynierami dusz ludzkich) jest być może garstka. To właśnie ci ludzie, którzy przemocą lub groźbą jej użycia zmuszają męża i ojca do porzucenia rodziny i zaciągnięcia się do wojska albo pracy ponad siły; to ci, którzy pogróżką i szantażem zmuszają żonę i matkę do porzucenia rodziny i rezygnacji z opieki nad domowym ogniskiem („Aha – reagują niektórzy – to pańska żona nie pracuje?”. Odpowiedź: „Rzeczywiście – nie »pracuje«. Ona haruje!”) – w imię „realizacji zawodowej” i pracy na cudze potrzeby poza domem; to ci, którzy demoralizują ludzi młodych, starając się zrobić z nich bezwolnych obywateli nowego wspaniałego świata. Ci sami „architekci” mogą zdawać sobie sprawę z tego, na jak kruchych podstawach opiera się ich władza. W jak wielkiej mierze zależy ona od wpajanego „poddanym” poczucia bezradności. Gdybyśmy tylko powszechnie odrzucili postawę wyrażaną słowami: „To prawda, to niesprawiedliwe, powinno być inaczej – ale cóż ja mogę zrobić?” i w większym stopniu zdali sobie sprawę z tego, jak w dobry i istotny sposób możemy wpłynąć na kształt doczesnego świata, doprowadzilibyśmy do zmian w mgnieniu oka.

Tyler Durden, znudzony i zmęczony życiem chuligan-nihilista, bohater filmu Fight Club, uświadamia ścigającemu go i jego koleżków wysokiemu funkcjonariuszowi policji, w jakim stopniu jest on zależny od ludzi, których goni – to oni gotują jego posiłki. Wywożą jego śmieci. Łączą jego rozmowy telefoniczne. Prowadzą karetki. Strzegą go, kiedy śpi. „Nie zadzieraj z nami!”.

To właśnie ta wielka siła drzemiąca w „prolach” (George Orwell, 1984), mądrze przez nich użyta, może w krótkim czasie doprowadzić do zmian na lepsze.

Dobry chyba przykład konstruktywnego postępowania dają opisywani przez Kevina Carsona robotnicy „przejmujący” zamknięte i stojące bezczynnie przedsiębiorstwa (Carson pisze o nich m.in. w esejach zamieszczanych na stronach Homebrew Industrial Revolution oraz Center for a Stateless Society). Zamiast urządzać awantury na ulicach i domagać się życia na cudzy koszt, robotnicy z własnej inicjatywy udają się do pracy, uruchamiają porzucone maszyny, dokonują potrzebnych napraw zaniedbanego sprzętu. Niejako przy okazji zacieśniają więzy w ramach wspólnoty lokalnej. Robią dobrze to, co umieją, bez oglądania się na to, co powie „góra”. Stosując rotacyjny system pracy i prowadzenia przedsiębiorstwa, czynią ważny krok na drodze do niezależności. Jeśli w dodatku nastawią się na produkowanie tego, co jest potrzebne – to znaczy odpowiadające oczekiwaniom potencjalnych klientów (zamiast programowo tłuc setki wykoncypowanych przez projektantów egzemplarzy jakiegoś urządzenia, a potem skrobać się w głowę: „Jak by to opchnąć?”) – można by rzec: pracują w wolnym zawodzie.

Człowiek pracujący „na swoim” ma dużą motywację do jak najlepszego wykorzystywania swoich talentów i samodoskonalenia. Zdaje sobie sprawę z tego, że jakość jego pracy przekłada się bezpośrednio na jakość jej owoców. Poza tym łatwiej mu cieszyć się czymś, co własnoręcznie, samodzielnie wykonał. Taka praca po prostu daje radość.

Gdyby członkowie związku zawodowego w taki lub podobny sposób starali się o większą niezależność i kształtowali swoją organizację na wzór towarzystwa wzajemnej pomocy (friendly society), własnymi siłami zapewniając sobie np. wsparcie w chorobie, wspólną edukację, pomoc materialną na wypadek utraty pracy czy gromadzenie dobrowolnych składek na emeryturę – rezultatem byłoby społeczeństwo bardziej ludzkie.

Może na początek istnieje potrzeba zorganizowania się w związek, aby poczuć wspólnotę interesów, swego rodzaju „solidarność zawodową” (rozumianą jako troska o „dostęp wszystkich do pracy i jej utrzymanie”). Potem – jeśli nie odpowiadają nam dotychczasowe warunki zatrudnienia – każdy z nas składa wymówienie. A ponieważ się znamy, mamy do siebie zaufanie, jesteśmy chętni do pracy i łatwo nam się ze sobą dogadać, wspólnymi siłami zakładamy nowe przedsiębiorstwo, w którym produkujemy to samo, co wcześniej (a może nawet coś potrzebniejszego i lepszej jakości) – tylko że teraz na własną rękę. Odmawiamy działania na cudzych zasadach, które odbieramy jako niesprawiedliwe, i wykorzystujemy własną inicjatywę – robimy składkę i odkupujemy zakład od dotychczasowego właściciela, przejmujemy na wpół zrujnowany budynek dawnego przedsiębiorstwa państwowego, doprowadzamy go do ładu i uruchamiamy produkcję, zaczynamy coś wytwarzać we własnym garażu albo przydomowym warsztacie...

W celu wzmocnienia takich inicjatyw warto może na początku działalności związku zawodowego uznać za priorytet umożliwienie każdemu pracy „na swoim”. Potrzebujemy w tym celu wyjścia poza „logikę” systemu masowej produkcji i podejmowania skutecznych działań na skalę lokalną. Kluczem do sprawy może okazać się posiadanie na własność swojego miejsca pracy. Kawałek ziemi, fabryczka, mała przetwórnia, zakład reperujący jakieś sprzęty – dobrze by się stało, gdyby pracownik mógł powiedzieć o swoim miejscu pracy – „to moje miejsce pracy; pracuję u siebie” (czy będzie to własność jednego człowieka, czy też jakaś forma „wspólnej własności prywatnej”).

Po osiągnięciu takiego celu członkowie związku zawodowego mogliby poświęcić więcej energii innym fundamentalnym zadaniom – takim na przykład jak zapewnienie sobie i swoim rodzinom opieki zdrowotnej.

Wspólne organizowanie pracy na poziomie lokalnym sprzyja temu, aby częściej umawiał się człowiek z człowiekiem zamiast organizacja (lub jej anonimowy w gruncie rzeczy przedstawiciel) z organizacją (lub jej anonimowym przedstawicielem). (Swoją drogą fakt, że liczne organizacje wyposaża się w stanowiska „dyrektorów ds. komunikacji”, „koordynatorów ds. przepływu informacji”, „przedstawicieli ds. public relations” itp. świadczy o tym, że ich funkcjonariusze zupełnie stracili z pola widzenia człowieka i wybrali pogrążanie się w oceanie wirtualnej informacji. Jak można poważnie traktować firmę, której pracownikom przydzielają „specjalistę” od porozumiewania się między sobą?).

Można by wysunąć taki zarzut: Zaraz, zaraz. Snujesz pan tu jakieś idylliczne wizje, a cały sens związku zawodowego polega na tym, że pracujemy najemnie u kogoś obcego, ale wciąż naciskamy, domagamy się, walczymy o swoje.

Można i tak. Tylko czy ma to ręce i nogi? Ktoś może nie cierpieć przełożonego i nienawidzić tego, co robi. Proste pytanie: jak to zmienić? Co może zrobić w tej sprawie konkretny człowiek? Jak może zadziałać związek zawodowy?

Kurczowe trzymanie się posady przy jednoczesnym konflikcie z przełożonymi rodzi dość niezdrową sytuację. Z jednej strony: nie znoszę tego, co robię, i miejsca, w którym to robię, a z drugiej: poświęcam niesłychane ilości czasu i energii na to, aby tę niepotrzebną mękę kontynuować. [Nawet jeśli zdarzy się – na przykład – że sąd, którego interwencji będę się domagał, przyzna mi w sporze z pracodawcą rację i – jeśli zostałem wcześniej niesprawiedliwie zwolniony – nakaże przywrócić mnie do pracy, to wytwarza się dziwna sytuacja: ja wciąż pracuję tam, gdzie mi się nie podoba – bo muszę (czuję, że muszę?), pracodawca mnie zatrudnia – bo musi. Patrzymy na siebie wilkiem, trudno o jakiekolwiek współdziałanie, skoro już nawet wzywaliśmy obcych, trzecią stronę, aby nas rozsądzała. Czy to nie chore?].

Dziś, niestety, bardzo silna jest pokusa odwoływania się do przemocy funkcjonariuszy państwowych, dostrzegalna w oficjalnych dokumentach programowych współczesnych związków zawodowych („domagamy się regulacji państwowych / ustaw / dyrektyw, które zapewnią / spowodują, że...”). Stanowi też broń obosieczną. Skoro godzimy się na to, że funkcjonariusze państwowi kogoś okradną i „dadzą nam” – godzimy się również na to, że „nam zabiorą”, a dadzą komu innemu – a od czasu do czasu spróbują nas spacyfikować za pomocą sił zbrojnych.

Bitwy z policją lub ochroniarzami na terenach, którymi zawiadują tymczasowo funkcjonariusze państwowi bądź nasz obecny pracodawca, skutkują chyba wyłącznie niepotrzebnym uszczerbkiem na zdrowiu i pogłębianiem nienawiści między związkowcami a osobami znajdujących się obecnie na usługach reżimu – a przecież to właśnie im w sposób szczególny pomogłoby zrzucenie jarzma państwowego kapitalizmu i rezygnacja z pracy najemnej na cudze potrzeby.

Jak ulał pasuje tu cytat z Bolesława Prusa, zniechęcającego do niepotrzebnej destrukcji: „Kto słowem i osobistym przykładem występuje przeciw karciarstwu, alkoholizmowi, prostytucji – robi dobrze, gdyż stara się zapobiec marnotrawstwu czasu i pieniędzy, ciężkim chorobom i ohydnej niewoli istot ludzkich. Ale kto rozbija domy publiczne, robi źle, gdyż nie zapobiegając nierządowi, niszczy mnóstwo przedmiotów użytecznych, zuboża społeczeństwo” (Bolesław Prus, Kroniki tygodniowe, Warszawa 1987, t. II, s. 79).

Kolejna sprawa: strajk okupacyjny. Instalujemy się gdzieś i nie ruszymy się stąd! Ale co powiemy naszej żonie i dzieciom – „Nie wracam na noc do domu, bo muszę pilnować barykady, żeby tylko nas nie wywalono?”. Rodzina cierpi, produkcja staje, spędzamy dość bezczynnie całe dnie, godziny, minuty i sekundy... W ostatecznym rozrachunku tracimy wszyscy – a najwięcej nasi najbliżsi.

Jak związek zawodowy traktuje łamistrajków albo wolnych strzelców, którzy pracują razem z nami, ale nie należą do związku? Czy odnosimy się do nich jak do ludzi, choć starają się oni o zapewnienie sobie godnych warunków pracy i życia innymi sposobami niż my sami? Czy może stosujemy jakieś niesprawiedliwe szykany?

Chcesz tu pracować? Proszę bardzo. Jeśli ja sam i moi związkowi koledzy tego nie chcemy – droga wolna. Możemy złożyć wymówienia i postarać się o inne zajęcie.




Czy ja w ogóle chcę tu pracować – moglibyśmy zapytać w duchu anarchosyndykalistycznym – i walczyć na nieswoim o nieco znośniejsze warunki niewoli? Robić dla kogoś obcego? Oddawać mu to, co sam zrobiłem? Nie ma głupich! Rezygnuję! Chcę zachować pełen owoc mojej pracy! No, przynajmniej większą jego część. (Kłania się Benjamin Tucker). Umawiamy się z kumplami ze związku; razem składamy wymówienie i rozkręcamy własny interes.

Jeśli zajdzie taka potrzeba, możemy się przekwalifikować. Braterstwo ludzi pracy lepiej wyraża się w gotowości pomocy drugiemu i nauczenia go czegoś pożytecznego niż w automatycznym szufladkowaniu poszczególnych osób jako „monterów”, „elektryków”, „operatorów wózka widłowego” i nikogo poza tym. Każdy otrzymał jakiś dar, jakieś zadanie do spełnienia, każdy lubi coś robić. Wielu ma rozliczne talenty i wyraża gotowość uczenia się czegoś nowego. Praktyczna odpowiedź na pytanie, jak umożliwić (albo przynajmniej ułatwić) wszystkim ludziom i każdemu z osobna realizowanie jego potencjału – to dopiero sztuka.

Spore nadzieje można wiązać z organizacjami zrzeszającymi samozatrudnionych właścicieli – na przykład rolników. Charakter ich pracy w naturalny sposób sprzyja trosce o własność (gospodarstwo, ziemię), więzi rodzinne (wspólne staranie o obfite zbiory, częsty kontakt z pomagającymi przy różnych zajęciach dziećmi) oraz lokalne [lepsi chyba – mimo wszystko – sąsiedzi-plotkarze (jeśli na takich akurat trafimy) niż anonimowy tłum miejski?].

Jeśli pojmiemy związek zawodowy jako zrzeszenie konkretnych ludzi powołane do realizacji konkretnych zadań bez oglądania się na funkcjonariuszy państwowych i „struktury” (biurokratyzacja grozi non-stop każdej instytucji wznoszonej ludzkimi rękami) – mamy zdrową alternatywę wobec zastałych biurokratycznych molochów – zarówno państwowych, jak i prywatnych. Historia (może przede wszystkim rodzinna) dostarczy nam licznych przykładów i wskazówek, jak możemy własnymi raczej niż cudzymi siłami zapewniać sobie godny byt.

Pomoże w tym, doradzane niegdyś przez Macieja Dudka, odcięcie się od medialnego zgiełku. Faktycznie – to działa! Czas, który oszczędzamy, odmawiając zamulania sobie głowy serwowanymi odbiorcom przez sześćdziesiąt sekund na minutę pigułami informacyjnymi i sztucznego ekscytowania się cudzym życiem, wykorzystujemy na konkretne działanie – w pierwszej kolejności na skalę lokalną.

Można by się spierać, czy bezpośrednia rozmowa z drugim człowiekiem, zasadzenie kilku drzew wspólnie z sąsiadem czy skonstruowanie w przydomowym warsztacie jakiegoś przydatnego urządzenia zawsze i w każdych okolicznościach przedstawia większą wartość niż obejrzenie (mądrego skądinąd) filmu albo przeczytanie (ważnego skądinąd) artykułu – ale wahadło wychyliło się chyba już zbytnio w stronę świata sztucznego i nadszedł czas, aby rozpocząć powrót do rzeczywistości.

Członkowie związków zawodowych mogą w każdej chwili powiedzieć: „Kichamy na polityków i znajdujących się na ich usługach dziennikarzy. Mamy gdzieś naszych dotychczasowych szefów. Odrzucamy niewolę i organizujemy sobie pracę na swoim. Po naszym sześciogodzinnym (a może krótszym) dniu pracy, zamiast zatruwać sobie umysły telewizyjno-gazetową papką, idziemy na spotkanie z kolegą-związkowcem z sąsiedniej wsi albo miasteczka i dowiadujemy się o tym, jak udoskonalić wytwarzane przez nas produkty, wspólnie zastanawiamy się nad jak najlepszym sposobem zapewnienia sobie środków do życia na starość, zerkamy do internetu, gdy chcemy zdobyć jakieś wskazówki mogące pomóc nam w pracy”.

Zdumiewająco wiele osób uprawia dziś narzekactwo. „Mój dyrektor jest głupi, mój przełożony to bałwan, beznadziejna ta moja praca” – słyszymy niejednokrotnie od osób, które jednak wciąż pracują dla tego głupka czy bałwana. „Czegoś biedny? Boś głupi. Czegoś głupi? Boś biedny. Narzekasz, ale nadal dla mnie robisz” – mógłby z kolei odpowiedzieć z drwiącym uśmieszkiem prezes lub dyrektor, pamiętający o tym, że od wieków przedstawiciele klasy wyzyskiwaczy (których tak celnie sportretował Krzysztof Śledziński w tekście Ku libertariańskiej teorii klas) pasożytowali na tych, których uczynili (usiłowali uczynić?) swoimi poddanymi – również na robotnikach, członkach związków zawodowych. Baty niemal zawsze dostawał ten prosty, „biedny” człowiek. Na ile sam był za to odpowiedzialny? Na ile miał świadomość potrzeby wyrwania się z konstruowanej przez etatystów i ich kolaborantów budowli społecznej, w której stanowił dla nich tylko klocek przydatny o tyle, o ile dawał się umieścić w przeznaczonym mu miejscu? Na ile pamiętał o tym, co mówi Kościół w Gaudium et spes: „Człowiek [...] jest twórcą, ośrodkiem i celem całego życia gospodarczo-społecznego”? (Na ile tę świadomość mieli jego ciemiężcy?)

Zauważmy, że Kościół, który tradycyjnie popierał tworzenie związków zawodowych, stawia w centrum życia gospodarczo-społecznego człowieka, konkretną osobę. Zatem na pierwszym miejscu znajduje się człowiek – jego godność i potrzeby.

Związek zawodowy, którego członkowie pamiętają o tej prawdzie, może mieć do spełnienia bardzo ważną rolę. Pomóc ludziom w zdrowej samoorganizacji społecznej. Wspierać wszystkich pragnących pracować na swoim. Dawać obszar do wymiany doświadczeń i wzajemnego doskonalenia. Troszczyć się o udzielanie potrzebującym materialnego wsparcia.

Zorganizowanie się w związek zawodowy może nam szczególnie pomóc na początkowym etapie przechodzenia z systemu pracy najemnej na cudzym do takiej rzeczywistości, w której zamiast pięciu megagigakorporacji zatrudniających miliard osób mamy miliard małych przedsiębiorstw, w których pracuje po pięć osób – albo pięć miliardów samozatrudnionych. Związek zawodowy pomyślany (na początkowym etapie działalności) jako narzędzie do samowyzwolenia klasy wyzyskiwanych (rozumianej wg definicji Krzysztofa Śledzińskiego) może się z czasem przekształcić w opartą o nieformalne relacje grupę przyjaciół, współpracowników, ludzi, którzy wspólnie potrafią i lubią coś zrobić.

Takiemu kierunkowi zmian może sprzyjać postępowanie w duchu propozycji nakreślonej przez Benedykta XVI: „Gdyby każdy we własnym środowisku zdołał odrzucić kłamstwo i przemoc w intencjach, w słowach i w czynach, pielęgnując troskliwie uczucia szacunku i poważania innych, być może nie rozwiązałoby to wszystkich problemów życia codziennego, ale można by je podejmować z większym spokojem i skutecznością”. (Benedykt XVI, Rozważanie o „mądrości zstępującej z góry”)

Papież podchodzi do zagadnienia powszednich trudów człowieka podobnie jak wielu przyjaciół idei wolnościowej. Wskazuje na to, że, wbrew utopijnym marzeniom etatystów, raju na ziemi nie zbudujemy – ale nasza własna postawa, nasze osobiste świadectwo, mogą pomóc uczynić doczesny świat sprawiedliwszym. „Pielęgnując troskliwie uczucia szacunku i poważania innych” można już tu [we własnym środowisku: w gronie rodzinnym, w swoim miejscu pracy (może warto się starać, aby te obszary życia stały się tożsame)] i teraz budować coś wartościowego.

W ten sposób ułatwiamy również każdemu zrozumienie wyboru przed jakim stoi: albo opowie się za kłamstwem i przemocą w intencjach, w słowach i w czynach – albo wybierze drogę prawdy, wolności i szacunku dla godności drugiego człowieka.

_______

Tekst jest poprawioną wersją artykułu zamieszczonego na stronie Liberalis jako głos w dyskusji na temat Związki zawodowe i konsekwencje ich działalności (obrona praw pracowniczych, strajki itd.).






2010/03/16

Tłumaczenie: James Leroy Wilson „Standard życiowy a jakość życia”

Trudności gospodarcze mogą pomóc w wyborze lepszego sposobu życia.

— Tatusiu, weźmiesz mnie na ręce?

— Rosie, jesteś już wystarczająco duża, żeby iść całą drogę pieszo. To tylko parę przecznic stąd.

Był piękny ranek. Idąc swoim osiedlem, tatuś z córką machali przyjaźnie do ludzi pracujących w swoich przydomowych ogródkach.

— Chciałabym, żeby babcia nie mieszkała tak daleko! — poskarżyła się Rose.

Tata zaśmiał się. — Masz szczęście, że babcia mieszka tylko parę ulic stąd. Kiedy byłem w twoim wieku, moi dziadkowie mieszkali dwa tysiące mil ode mnie!

— Dwa tysiące! — Milton, starszy brat Rose, aż zaniemówił. — Czy kiedykolwiek się z nimi widywałeś?

— No, jakiś raz albo dwa w roku. Lecieliśmy z wizytą do nich, a czasami oni do nas. Ale potem latanie zrobiło się za drogie, a samoloty strasznie się spóźniały – a to nic przyjemnego ani dla dzieci, ani dla rodziców. Próbowaliśmy jeździć do dziadków samochodem, ale były trudności z tym, żeby oboje moi rodzice w tym samym czasie dostali urlop w pracy. Dojazd zabierał nam cztery dni; powrót – tyle samo; a wszystko, żeby zobaczyć się z babcią i dziadkiem na zaledwie pięć dni. A zresztą benzyna tak poszła w górę, że nawet jeżdżenie zrobiło się za drogie. Więc potem widywaliśmy się z nimi raz na jakieś dwa lata.

— Ale dlaczego dziadkowie mieszkali tak daleko od was?

— Ze względu na pracę dziadka – i mojej mamy też.

— Dlaczego nie mieszkali bliżej i nie zajmowali się czym innym?

— Dobre pytanie. Musieli trzymać się blisko firm, dla których pracowali, bo to one płaciły za ich leczenie.

— Tatusiu, czy dziadkowie byli niewolnikami?

Tata zaśmiał się. — Nie! Nie to miałem... Skąd. — Ale pomyślał sobie: „Może w pewnym sensie nimi byli”.

Milton zapytał:
— Dlaczego latanie zrobiło się takie drogie?

Tata powiedział:
— Cóż, to było wtedy, kiedy wszystko tak zdrożało. Nie tylko paliwo – jedzenie też. Zaczęło się, kiedy Bank Rezerwy Federalnej drukował coraz więcej pieniędzy, żeby finansować wydatki, które rząd robił mimo deficytu budżetowego. Wydawanie pieniędzy mimo dziury w budżecie polega na tym, że rząd wydaje więcej niż zbierze w podatkach; a rząd wydawał olbrzymie sumy. Na dobitkę robił to nieudacznie, finansując głupie wojny, a to doprowadziło do wzrostu cen wszystkiego – poczynając od paliwa i jedzenia.

Milton powiedział:
— To brzmi okropnie. Co zrobiliście?

Tata odpowiedział:
— Ludzie przestali robić to, co dotychczas, i zadali sobie pytanie, dlaczego żyją w ten, a nie inny sposób. Zapytali, dlaczego w samolocie traktuje się ich jak bydło. Dlaczego zdziera się z nich na stacji benzynowej i w supermarkecie. Wiele osób chciało, żeby rząd coś zrobił, aby im pomóc, bo nie rozumiało, że to właśnie rząd był przyczyną ich problemów. Ale inni, tak jak twoja babcia, zabrali się do roboty.

— Co zrobiła babcia? — zapytał Milton.

— No cóż, widzisz wszystkich tych ludzi pracujących w swoich ogródkach? Tych ogródków kiedyś tu nie było. Ludzie mieli trawniki i szli między sobą w zawody o to, kto ma najpiękniejszą i najzieleńszą trawę. Ale twoja babcia wróciła pewnego dnia z supermarketu, usiadła i powiedziała: „Dość tego. Będziemy mieli nasze własne jedzenie”. I następnej wiosny w miejscu, gdzie poprzednio rosła trawa, babcia założyła ogródek warzywny.

Żebyś tylko widział, jakiego szału dostali niektórzy sąsiedzi babci. Wspólnota mieszkaniowa pozwała ją do sądu, twierdząc, że jej ogród psuje widok i że spadnie wartość pozostałych nieruchomości. Ale rok później kolejne osoby zaczęły zakładać własne ogródki w miejsce trawników.

I nie skończyło się na samych trawnikach. Ludzie zaczęli wprowadzać w domach ulepszenia, aby oszczędzać więcej energii. Nie robili tego w trosce o środowisko, ale o własną kieszeń. Sąsiedzi zaczęli dzielić się ze sobą swoimi pomysłami i wspólnie pracować – podczas gdy wcześniej prawie nie otwierali do siebie ust.

Wiele innych rzeczy ludzie również zaczęli robić inaczej. Wcześniej jeździli wszędzie samochodami, korzystali z wind i schodów ruchomych, aby potem płacić za możliwość wyciskania z siebie siódmych potów w siłowni. Ale konieczność oszczędzania doprowadziła do porzucenia siłowni. Ludzie zaczęli rzadziej korzystać z samochodów, a częściej chodzić pieszo i jeździć na rowerze, a w ramach ćwiczeń wchodzili na piętra po schodach. Niektóre rodziny zrezygnowały z własnych aut, decydując się na zakup vana wspólnie z sąsiadami i, gdy tylko się dało, wzajemnie się podwozili. Wiele dwudziestowiecznych wynalazków pozwalających uniknąć wysiłku było dostępnych na wyciągnięcie ręki, ale ludzie zdali sobie sprawę, że jeśli znów zaczną pracować fizycznie, zdołają spalić więcej kalorii i oszczędzić na rachunkach za energię. Wcześniej mnóstwo ludzi było bardzo otyłych, ale schudli. I to nie dlatego, żeby głodowali, ale dlatego, że zmieniali swój tryb życia.

Zaczęli też korzystać z targowisk; kupowali mleko, mięso, jajka i inne produkty bezpośrednio od okolicznych farmerów. To, co oferowali farmerzy, było świeższe i zdrowsze od żywności przetworzonej. Ludzie zrozumieli, że lepiej wychodzą na tym, jeśli przychody pozostają we wspólnocie lokalnej, zamiast wędrować hen daleko do wielkiej korporacji.

To właśnie wtedy twoja babcia, moja mama, rzuciła dotychczasową pracę i otworzyła domową piekarnię. Naruszało to miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego [zoning laws], ale ludzie opowiedzieli się po stronie babci, a przeciw rządowi. Gdy rząd uprzytomnił sobie, że jest bezsilny i nie zdoła rozprawić się z tym nowym sposobem życia, ludzie zrozumieli, że nie muszą lękać się rządu i stali się wolni. Coraz więcej ludzi zaczęło zatem pracować we własnych domach i na własny rachunek. Wcześniej mamusie i tatusiowie zajmowali różne posady w różnych miejscach, ale teraz coraz więcej z nich pracuje wspólnie we własnym domu, a to pozwala im być blisko swoich dzieci – zamiast oddawać je pod cudzą opiekę.

Bliżsi i dalsi członkowie rodziny postanowili trzymać się razem. Nigdy więcej bezsensownych długodystansowych podróży, aby się spotkać. Za czasów mojej młodości wiele rodzin rozdzielały duże odległości, ale teraz takich rozdzielonych rodzin jest mniej.

Milton powiedział:
— Zdaje się, że działo się wam wtedy dużo gorzej niż dziś. Ale niektórzy mówią, że nasz kraj przechodzi kryzys, że nie jesteśmy już tacy bogaci, jak kiedyś. Mówią, że musimy „przywrócić naszemu narodowi wielkość”. Czy to prawda?

Tata odpowiedział:
— To zależy od tego, jak rozumiesz bogactwo. Faktycznie, ludzie nie zarabiają teraz tyle pieniędzy, co wcześniej. Ale nie potrzebują tego. Jeśli sam wytwarzasz rzeczy, za które kiedyś płaciłeś, nie potrzebujesz pieniędzy. Jeśli masz blisko przyjaciół, rodzinę i pracę, nie potrzebujesz samochodów ani biletów na samolot. Ludzie, którzy chcą określać standard życiowy na podstawie ilości posiadanych pieniędzy, nie rozumieją, na czym rzecz polega. To jakość życia jest ważna – a ta jest obecnie lepsza niż kiedykolwiek. Ludzie, którzy chcą „przywrócić naszemu narodowi wielkość”, nawet nie wiedzą, co czyni naród wielkim. Oni przez „wielkość” rozumieją żołnierskie mundury, przemówienia polityczne i wielkie firmy zatrudniające rzesze ludzi do budowy czołgów, więzień i rakiet. Mówią o „wolności”, ale tak naprawdę chcą, aby rząd był tak potężny, jak dawniej – a to przeciwieństwo wolności. Nie staliśmy się naprawdę wolni, a nasz naród nie stał się naprawdę wielki, dopóki rząd nie zbankrutował i nie upadł. Ale oto jesteśmy na miejscu, pod domem babci. Boże, błogosław Amerykę!

_______

Tłumaczenie na podstawie:
James Leroy Wilson, Standard of Living vs. Quality of Life, http://www.partialobserver.com/article.cfm?id=2955&RSS=1

Standard of Living vs. Quality of Life opublikowano na stronie The Partial Observer 29 maja 2008 r.

James Leroy Wilson prowadzi blog Independent Country.



2010/01/22

Tłumaczenie: Eleutheros [1] „Wolność wyboru – najlepszy sos”


Z komentarzy pod poprzednim wpisem [Eleutheros, The Cause, not the Occasion, http://milesfrombabylon.blogspot.com/2008/10/cause-not-occasion.html]: „Pytanie: Jaką radę dałbyś komuś, kto ma szczerą chęć i wolę opuszczenia Babilonu?”.

Nie wiem. Nie wiem, w jakich warunkach żyjesz, ani jakie masz upodobania; nie wiem, jakimi środkami dysponujesz; nie znam Twojej przeszłości itd. Można by z łatwością zasugerować właściwie cokolwiek albo rozpocząć tyradę na temat sprawy wcale niejednoznacznej. Muszę zatem ograniczyć odpowiedź do opisania najbardziej podstawowej zasady postępowania człowieka wolnego.

Powyższe zdjęcie przedstawia przypominający katedralną nawę korytarz utworzony na jednym z poletek kukurydzy przez jej wysokie na 14 stóp [nieco ponad 4 metry – przyp. tłum.] łodygi. Po lewej stronie mniej więcej w połowie widzicie jedną kolbę wciąż sterczącą w górę, a kilka dalszych – pochylonych. Gdy w danej porze roku kukurydza już dojrzała, łodyga zaczyna się robić brązowa, a kolby pochylają się – w taki sposób, aby łupiny utworzyły płaszcz pozwalający kukurydzy obeschnąć w październikowym słońcu. Wkrótce rozpoczniemy zbiór, pozwolimy kukurydzy dosuszyć się do końca, potem obierzemy kolby z łupin i zrobimy zapas kukurydzy do zastosowań kulinarnych.

Prawdę mówiąc, z zeszłego roku zostało nam tej kukurydzy tyle, że starczyłoby i na ten. Nigdy nie wiadomo, kiedy przytrafi się nieurodzajny rok, więc, licząc się z ewentualnością jego nadejścia, większość zebranej w tym roku kukurydzy zachowamy na później. Przez cały rok kukurydza będzie mielona na mąkę, której potrzebujemy do upieczenia podstawowego składnika naszej diety – chleba kukurydzianego. Inny sposób to namoczyć kukurydzę w wodzie wapiennej i zrobić z niej masę do tortilli i tamales. Naturalnym i głównym rodzajem pożywienia jest jednak w naszej kulturze chleb kukurydziany po appalachijsku, który – wraz z suszoną fasolą, także pochodzącą z naszych upraw – daje zrównoważone ilości skrobii, białka i tłuszczu.

Te poletka – w tym roku jedno z nich obsadzone białą kukurydzą, a drugie – czerwoną – wciśnięto w dosyć wąski (mający może 70 stóp [ok. 20 metrów – przyp. tłum.] szerokości) pas zbocza położony nad górską kotliną. W dzisiejszych czasach niewielu uznałoby to miejsce za odpowiednie pod uprawy. Ziarna do siewu odkładano rok po roku z każdego ze zbiorów. Ziemię przygotowano za pomocą konia i stuletniego pługa. Żyzność gleby utrzymuje się stosując koński nawóz i kompost z liści. Innymi słowy, gdybyśmy zamknęli bramę naszego gospodarstwa [farmstead] na kłódkę i już nigdy nie uprawiali handlu z Babilonem, wciąż moglibyśmy uprawiać kukurydzę i fasolę – w nieskończoność. Amen.

Wielu spośród czytających wpisy na tym blogu albo inne teksty o podobnym charakterze wzdryga się z przerażeniem i obrzydzeniem na myśl o tym, w czym widzą wezwanie do wyizolowania się w jakimś odosobnionym zakątku świata i podtrzymywania swoich funkcji życiowych mizerną miską kukurydzianej papki po wszystkie dni swego istnienia. Są oni w wielkim błędzie.

O co chodzi w tej wykorzystującej podstawowe zdobycze techniki, wymagającej niewielkich środków własnych, samowystarczalnej gospodarce [subsistence economy] – co ona dla nas znaczy? To pytanie przywodzi na myśl Jacka Sparrowa, który, porzucony na pastwę losu wraz z Elizabeth Swann na bezludnej wyspie, powiedział jej, czym naprawdę jest Czarna Perła – to wolność. Tak jak dla Jacka statek – tak dla nas praktykowane od wieków rolnictwo oznacza wybór. A możliwość wyboru stanowi samą istotę i podstawę naszej ucieczki z Babilonu.

Moja odpowiedź anonimowemu komentatorowi brzmi zatem tak: Aby opuścić Babilon, musisz mieć możliwość wyboru. Niestety, bardzo prawdopodobne, że go nie masz – nawet jeśli jesteś święcie przekonany, że tak. Babilon, podobnie jak każdy system wyzysku i kontroli, może istnieć tylko dzięki ograniczaniu i eliminowaniu Twoich możliwości wyboru. Jak by nie patrzeć – jeśli faktycznie możesz dokonać wyboru, niewykluczone, że wybierzesz to, co przyniesie korzyść i rozwój Tobie i Twojej rodzinie, zamiast tego, na czym zyskuje Babilon.

Babilon musi zlikwidować możliwość dokonania przez Ciebie wyboru. Robi to za pomocą dwóch skutecznych sztuczek. Po pierwsze, proponuje Ci możliwość dokonywania pozornego wyboru, aby odwrócić Twoją uwagę od faktu, że w istocie nie masz żadnego wyboru. Desperacki manewr rodzica, który nie podołał swojemu rodzicielskiemu zadaniu, polega na tym, że – gdy dziecko upiera się, że nie chce dokądś iść – mówi mu się: „Musimy być gotowi do wyjścia; którą koszulę chcesz włożyć – niebieską czy czerwoną?”. Rodzic ma nadzieję, że wybieranie koloru koszuli pochłonie dziecko do tego stopnia, iż zapomni ono, że w ogóle nie chciało wychodzić. Naziści używali tej metody do kontrolowania Żydów, których zamierzali zamordować; jest ona nie mniej godna potępienia, gdy wykorzystuje ją ktokolwiek inny. A stosowanie opisanej taktyki stanowi nieodłączny element działań Babilonu.

Ludzie zawsze pytają nas na przykład o to, jakiego rodzaju alternatywnej energii elektrycznej używamy, bo przecież – mówią – jeśli macie zamiar wydostać się z Babilonu, z pewnością nie chcecie być podłączeni do sieci! Wybór między zasilaniem, powiedzmy, energią słoneczną a korzystaniem z sieci, jest pozorny. Jeśli „wywiniesz się” od zobowiązywania się do comiesięcznego uiszczania rachunku za prąd, obarczysz się koniecznością utrzymywania własnego tracącego na wartości i niszczejącego systemu wytwarzania energii elektrycznej. Co więcej, jeśli Twój domowy system to jedyne źródło prądu, z jakiego korzystasz, ilość energii, jaką jesteś w stanie wytworzyć, jest tak niewielka, że musisz drastycznie ograniczyć jej zużycie. Nie będziesz mógł, na przykład, korzystać z kuchenki elektrycznej, elektrycznego podgrzewacza do wody, elektrycznej suszarki do ubrań, elektrycznego pieca, ani pompy ciepła. Jeśli chcesz zatem żyć ograniczając się do ilości energii, jaką zdołasz wytworzyć za pomocą takiego systemu – to przede wszystkim będzie jej tak niewiele, że uzyskanie jej drogą podłączenia się do sieci nie będzie niosło za sobą poważnych wydatków ani znacznej utraty niezależności. Korzystanie wyłącznie z prądu wytworzonego własnymi siłami to pozorny wybór. Nasze domostwo [homestead] urządziliśmy w ten sposób, że w żadnym stopniu nie jest zależne od elektryczności. Nie zrozumcie mnie źle – cieszy nas, że mamy prąd. Lubimy oglądać filmy na DVD, używać komputera, słuchać radia, korzystać z elektrycznej suszarki do żywności; lubimy też wygodę robienia różnych rzeczy wczesnym rankiem i późnym wieczorem przy elektrycznym świetle. Ale jesteśmy również przygotowani do tego, aby żyć bez prądu. Już to robiliśmy. Mamy prawdziwą wolność wyboru – używać elektryczności albo nie – zgodnie z tym, co w danych okolicznościach podpowiada nam rozsądek. Przestawienie się z zależności od sieci na zależność od producentów baterii i paneli słonecznych nie jest prawdziwie wolnym wyborem, bo tak czy inaczej nie jesteś niezależny.

Drugim sposobem, za pomocą którego Babilon narzuca swoją politykę braku wolności wyboru, polega na tym, że w sytuacji, gdy tak naprawdę możesz w wolny sposób podjąć decyzję, Babilon usiłuje Cię przekonać, że w istocie wcale nie masz takiej możliwości. Aby trudnić się uprawą roślin i tym sposobem samemu zaspokajać choć część swoich potrzeb żywnościowych, musisz zaciągnąć pożyczkę na zakup ziemi, prawda? Musisz chodzić do college’u, prawda? Musisz mieć cztery kółka, musisz mieć kartę kredytową, prawda?

Nieprawda. Wszystkie te i wiele innych rzeczy Babilon powtarza do znudzenia – tak długo, że myśl, iż mógłbyś sobie poradzić zupełnie bez nich, nie mieści Ci się w głowie.

Przywołuję więc przykład mojego pola kukurydzy jako ilustrację tego, na czym polega prawdziwa wolność wyboru. Sami robimy (a nawet przygotowujemy do zrobienia, mielemy i pieczemy) stanowiący podstawę naszej diety chleb – bez żadnego absolutnie udziału Babilonu. Zawsze więc możemy wybrać jedzenie naszego chleba zamiast tego, co oferuje Babilon. Kupujemy też czasem w hurtowych ilościach pszenicę i robimy z niej chleb, ale jeśli (jak zdarzyło się w tym roku) koszty transportu i nieurodzaj pszenicy powodują windowanie cen do poziomu, który jest dla nas nie do przyjęcia, możemy popatrzeć na to i powiedzieć: „Nie, nie idziemy na to; po prostu wrócimy do domu i zjemy nasz chleb kukurydziany i fasolę”. Podobnie, zdarza się nam kupować jedzenie na straganach i w sklepach; a czasami jemy na mieście. Ale zawsze mamy wolność wyboru i, jeśli chcemy, możemy korzystać z tej wolności całymi miesiącami. Słyszeliśmy wielu Babilończyków mówiących: „Człowiek musi jeść, więc niezależnie od wszystkiego i tak musimy zdobyć pieniądze na kupno jedzenia albo użyć karty kredytowej!”. Brak wyboru.

Twoja ucieczka z Babilonu rozpoczyna się w momencie, gdy potrafisz powiedzieć: „Nie – mam wolność wyboru. Mogę stołować się w Babilonie, jeśli tak zdecyduję, lecz jeśli dyktowane przez Babilon warunki [terms and conditions] będą mi wstrętne, nie muszę tego robić”.

Takie właśnie jest znaczenie mojego pola kukurydzy.

To tylko przykład. Możesz mieć różne możliwości do wyboru. Wróćmy więc do początku. Co możesz zrobić? Przypatrz się bacznie i uczciwie swojemu życiu, a potem zadaj sobie proste i szczere pytanie o to, gdzie brak Tobie wolności wyboru. Tylko rzetelna odpowiedź na to pytanie pozwoli Ci dokonać sprawiedliwej oceny własnego położenia. Czy jedyny wybór, przed jakim stoisz, to dystrybutor z paliwem i kolejna rata za samochód albo ubóstwo bez możliwości zdobycia środków na życie? Czy musisz kupować w supermarkecie, bo inaczej umrzesz z głodu? Czy bez firmy pożyczającej Ci pieniądze na zakup domu i bez pośrednika w obrocie nieruchomościami musiałbyś żyć pod mostem? A może bez uniwersytetu i uzyskiwanego tam stopnia nikt nie darzyłby Cię nawet odrobiną zaufania? Itd. itd. Jeśli Twoja odpowiedź brzmi „tak”, oznacza to, że jesteś pozbawiony wolności wyboru i znajdujesz się w niewoli Babilonu. Jego polityka odbierania Tobie wolności wyboru okazała się nadzwyczaj efektywna.

Jest inny jeszcze interesujący aspekt związany z wolnością wyboru. Komuś niewprawionemu może się zdawać, że chodzi o pewne kontinuum, o stopień Twojego uzależnienia od Babilonu, a zatem o kwestię równowagi. Ale z pewnością tak nie jest. Istnieje pewien konkretny moment, pewien punkt przełomowy, w którym uwalniasz się z duszącego uścisku Babilonu.

Przypominam sobie prowadzoną kilka lat temu rozmowę, która stała się inspiracją dla wpisu na tym blogu. Mój rozmówca, jak wielu stosujących argument ze „stopnia uzależnienia”, utrzymywał, że obydwaj jesteśmy w podobny sposób uzależnieni od posługiwania się babilońską monetą; że w ostatecznym rozrachunku – tak jak on – nie jestem w stanie tego uniknąć. Różnica, której nigdy nie pojął, polegała na tym, że potrzeba posługiwania się pieniądzem Babilonu decydowała o tym, co mój rozmówca zrobi następnego ranka. On nie miał żadnej wolności wyboru. Musiał nazajutrz rano zatankować samochód i pojechać do pracy – gdyby postąpił inaczej, nad jego osobistym światem zawisłaby groźba katastrofy. Ja z kolei mogłem wybrać, czy posłużę się w danym dniu babilońskim pieniądzem – w danym dniu, albo w danym tygodniu, albo nawet w danym roku. Uwolniłem się spod władzy Babilonu. Mogłem wybrać, że pójdę do domu i będę jadł chleb kukurydziany i fasolę zamiast kupować coś na babilońskim targowisku – jak również zdecydować, że w zamian za kilka monet dołączę do babilońskich pląsów... albo że tego nie zrobię. No dobrze, ostatecznie byłbym zmuszony zapłacić podatek od nieruchomości i kupić trochę nafty. Ale miałbym całe tygodnie albo lata, żeby zdecydować, jak chcę to zrobić. Przez ten czas wiele rzeczy się zmienia, powstaje wiele możliwości, a wiele okoliczności pojawia się i znika. Nie muszę tego robić natychmiast, nie możesz mnie poganiać, nie możesz mi rozkazywać, nie możesz sporządzać przepisów, według których miałbym postępować. To nie kontinuum, ani kwestia „stopnia uzależnienia”; chodzi o konieczność robienia pewnych rzeczy na zawołanie, na cudzych warunkach i dla cudzej korzyści – albo robienia ich wtedy, gdy sam o tym zdecyduję, na moich warunkach, dla mojego pożytku. To właśnie oznacza żyć w sposób wolny.

A zatem, mój anonimowy przyjacielu, to, co musisz zrobić, to zapewnić sobie wolność wyboru. Przyjrzyj się na spokojnie swojej sytuacji i wskaż, w jakich dziedzinach zapędzono Cię w ślepy zaułek. Potem zobacz coś więcej niż pozorną wolność wyboru podsuwaną Ci przez Babilon oraz jego bełkotliwe zapewnienia, że nie masz wolności podejmowania decyzji, i za każdym razem postępuj w taki sposób, abyś mógł powiedzieć Babilonowi: „Nie, nie tym razem, nie muszę”.

A przede wszystkim, przypatrując się życiu ludzi naprawdę wolnych, nie patrz na nas tak, jakbyśmy gnieździli się na posępnym zboczu góry i łapczywie połykali miskę mizernej papki. Nic z tych rzeczy. Gdy decydujemy się na spożywanie naszej skromnej strawy, jest to niezrównana uczta. Jej część stanowi smakowity, aromatyczny sos – z którym nie może się równać żadna z najwyszukańszych nawet ofert lokali Babilonu. Ten sos to wolność wyboru.




_______


[Wybrane komentarze z dyskusji pod tekstem:]


[Eleutheros:]

[...]

Jakieś cztery lata temu zdawało się, że nadarzyła się nam okazja, aby kupić dwanaście akrów [ok. 5 hektarów] ziemi w naszej okolicy. Nabycie jej wtedy byłoby błędem; dziś, u początków Peak Oil i kryzysu ekonomicznego, ten kawałek ziemi „wart” jest o ponad połowę mniej niż suma, której żądano za niego w 2005 r., mniej więcej u szczytu koniunktury na rynku nieruchomości.

Kupienie wtedy tej ziemi wiązałoby się ponadto z koniecznością zaciągnięcia kredytu na spłatę części kosztów. Nienawidzimy samej koncepcji zadłużania się i zdaliśmy sobie sprawę, że – gdybyśmy wzięli ten kredyt – wypruwalibyśmy z siebie żyły, jakby chodziło o uczestnictwo w jakiejś religijnej krucjacie, dopóki dług nie zostałby spłacony. To oznaczałoby poważne ograniczenie naszych i tak już skromnych wydatków, zatrudnienie się na etacie, rozszerzenie działalności chałupniczej itd.

Zdecydowaliśmy, że nie warto tego robić. Nasza decyzja okazała się dobra z wielu względów.

Kilka lat temu w bardzo podobnej sytuacji musieliśmy wykończyć dom i wprowadzić się do niego. Na jego budowę nigdy nie pożyczyliśmy ani centa. Mieliśmy w domu pełno bardzo małych dzieci, a ja – robotę, która zabierała prawie dwadzieścia godzin tygodniowo (nie licząc czasu na dojazd). Przez nieco ponad rok poza budowaniem domu właściwie nic innego nie robiliśmy.

Wstawałem, gdy było jeszcze ciemno, odsłaniałem mur, przykryty dzień wcześniej dla zabezpieczenia przed mrozem, i z listą w ręku sprawdzałem, czy mam potrzebne materiały budowlane i narzędzia. Następnie udawałem się do pracy poza domem; wracając wstępowałem do sklepu budowlanego albo składu drewna, a przez resztę dnia do późna po zmroku budowałem dom. Położyłem każdy kamień, przyciąłem każdą belkę, zainstalowałem każdy kabel, rurę, a nawet sam zrobiłem okna i drzwi... Ten dom to w ponad 95% praca jednego człowieka.

Pewnej nocy, przy jakichś 10º [Fahrenheita] [–12º Celsjusza – przyp. tłum.], przyjechałem z przymocowanymi na dachu furgonetki dechami (2 na 10 stóp każda) do budowy drzwi, ale utknąłem w trudnym terenie i nie mogłem wydostać się na asfalt. Własnoręcznie nosiłem więc po dwie deski jakieś ćwierć mili w górę pokrytej lodem grani na miejsce budowy. Następnie, po przepracowaniu całego poranka, zbieraniu materiałów przez całe popołudnie i wniesieniu desek na górę kosztem ponad pół tuzina wycieczek… następnie skonstruowałem drzwi.

Kilka spraw związanych z naszym nie zawsze lekkim życiem w tym miejscu, na skraju Babilonu, udało się zrealizować podobnymi środkami. Wystarczy, że wyznaczysz sobie cel i zabierzesz się do roboty.

Nie byłbym w stanie funkcjonować w takim rozgorączkowaniu przez całe życie. To by człowieka wykończyło. Ale długi to coś, czego tak nienawidzę, że – gdybym w nie popadł – wypowiedziałbym im bezpardonową wojnę i prowadził ją wszelkimi środkami.

Pozbycie się zadłużenia stałoby się moim hobby, moją profesją, moją obsesją. Nie dawałbym mu spokoju, eliminując je stopniowo dniem i nocą; uwalnianie się od niego uznałbym za czynność tak naturalną jak picie i siusianie.

Babilon nuci nam kołysankę, w której zobowiązywanie się do spłacania kolejnych rat kredytu to normalny i naturalny porządek rzeczy, który będzie nam towarzyszył po wszystkie dni życia. Dawno temu ocknąłem się z letargu, w jaki wprawia ta kołysanka. Nigdy więcej.



[Dan Trabue:]

Czy mogę Cię zacytować i dać u siebie link do Twojego tekstu?

Doskonały wpis.



[Eleutheros:]

Danie!

Możesz, oczywiście, cytować – podając lub nie podając źródła albo autora. Przypisz sobie autorstwo tego tekstu, jeśli to komuś pomoże. To wszystko woda na mój młyn.

I nie łudź się: czasu jest mało. Odpowiadam właśnie na kierowane do mnie z najrozmaitszych stron pytania na temat żywności, którą można długo przechowywać [bulk food], robienia zapasów i wycofywania się z gospodarki gotówkowej. Nie dalej niż wczoraj spotkaliśmy się ze znajomymi, którzy dali nam trochę palet do zrobienia podłogi w stodole. Zaprosili mnie do środka, abym przyjrzał się ich nowemu garnkowi ciśnieniowemu do przetworów i bardzo się martwili, bo przepis mówił o gotowaniu pod ciśnieniem 11 funtów na cal kwadratowy, a przyrząd pomiarowy wskazywał 13. Zapewniłem ich, że wszystko gra; wskaźniki nie są znowu tak dokładne i ciśnienie nieco większe od zalecanego nie zaszkodzi. Tym ludziom prawdopodobnie się uda. Byłem jednak zdumiony ogólnym brakiem rozgarnięcia, o którym świadczyły ich pytania. Ten brak rozgarnięcia jest powszechny. Czasu jest mało, a do zrobienia – dużo.

Więc jak najbardziej korzystaj ze wszystkiego, co tu znajdziesz. To bardzo uprzejme z Twojej strony, że pytasz o zgodę, jestem Ci za to wdzięczny, ale zawsze pamiętaj:

„L’homme c’est rien
L’oeuvre c’est tout.”



[Tu Dan Trabue pyta o znaczenie cytatu.]



[Eleutheros:]

W opowiadaniu Stowarzyszenie rudowłosych [The Red-Headed League] Sherlock Holmes cytuje to powiedzenie Watsonowi. Niestety, Holmes był tylko tak bystry jak Conan Doyle. Zdanie sformułowane przez niego po francusku jest niepoprawne gramatycznie. Zamiast „L’homme c’est rien” powinno być: „L’homme n’est rien”.

Znaczy to:

Człowiek jest niczym
Praca jest wszystkim.



[Dan Trabue:]

Elementarne.



[Kevin Carson:]

Znakomity wpis, Eleutherosie. Cytowałem z niego obficie we wstępnej wersji piętnastego rozdziału Teorii organizacji [Organization Theory], a następnie skomentowałem słowami:

I żeby to się opłacało, wcale nie trzeba całkowitej zapaści gospodarczej. Opisana przez Ciebie strategia gwarantuje powodzenie, nawet gdyby gospodarka pieniężna i podział pracy miały jeszcze w jakiejś formie i przez bliżej nieokreślony czas wciąż istnieć (sądzę, że tak się stanie), a większość ludzi nadal miała zaspokajać znaczną część swoich potrzeb konsumpcyjnych nabywając rzeczy za pieniądze. Myślę, że sytuacja, z którą będziemy mieli do czynienia po tym, jak cykliczne okresy stagnacji związane z Peak Oil oraz innymi zjawiskami charakterystycznymi dla państwowego kapitalizmu doprowadzą do jego ostatecznego upadku, będzie przypominać raczej to, co Warren Johnson opisał w książce W drodze do oszczędności [Muddling Toward Frugality], a Brian Keller w Powrocie do Mayberry [Return to Mayberry], niż rzeczywistość przedstawioną w Świecie ręcznej roboty [World Made by Hand] Jima Kunstlera. Rzecz w tym, że świadomość, iż nie masz żadnych długów, jesteś właścicielem miejsca, w którym mieszkasz, i nie ciążą na nim żadne zobowiązania, i że, gdyby zmusiła cię do tego sytuacja, zdołasz na czas nieokreślony zapewnić sobie dach nad głową i jedzenie na stole bez zatrudniania się na etacie, ma nieoceniony wpływ na twoją siłę przetargową w negocjacjach z pracodawcami tu i teraz, nawet jeśli kapitalizm nadal będzie utrzymywał się przy życiu. Jak niemal osiemdziesiąt lat temu zauważył Ralph Borsodi, fakt, że miał możliwość „wycofania się” na swoje gospodarstwo na przedłużające się okresy – i świadomość jego potencjalnych pracodawców, że jest w stanie to uczynić – umożliwiały mu wynegocjowanie znacznie lepszych warunków tej pracy na cudze zamówienie, którą zgodził się podjąć.



[Eleutheros:]

Kevinie, trafiłeś niemal w istotę tego, o czym piszę. Rozsądny z ekonomicznego punktu widzenia oszczędny sposób życia oparty o wytwórczość na własne potrzeby [direct-use living] to dobry pomysł nawet w czasach dobrych pod względem gospodarczym – „dobrych” według definicji Babilonu. Chodzi po prostu o to, że – podczas gdy inne style życia, te zależne od zadłużania się / kredytu / taniej ropy znikają w mgnieniu oka, gdy tylko nadejdą ciężkie czasy – okresy trudności gospodarczych nie mają żadnego właściwie wpływu na samowystarczalny sposób życia.

Zawsze będzie się prowadziło jakąś wymianę pieniężną; działo się tak przez ostatnie 5000 lat i nie zmieniły tego w większym stopniu żadne, nawet największe trudności, ani brutalne przesiedlenia. Ale całkowita zależność od pieniędzy stawia człowieka w bardzo trudnej sytuacji.

Kunstler nie ma, jak mi się zdaje, na celu snucia przewidywań dotyczących prawdopodobnego albo realistycznego kształtu przyszłości. Jego książka przypomina raczej makijaż na aktorze kabuki; intencją Kunstlera jest zastosowanie wyolbrzymienia, aby upewnić się, że czytelnik bez kłopotu zrozumie sens utworu. Scenariusz wydarzeń jest przewidywalny, jak to się często zdarza w literaturze: populacja zdziesiątkowana w wyniku epidemii, nagła przerwa w imporcie ropy, podstawowe rośliny uprawne zniszczone przez zarazę. I wszystko to dzieje się w przeciągu mniej niż dwóch dekad.

Mało prawdopodobne.

Ale pozwala to Kunstlerowi w całkiem jasny sposób wytłumaczyć swoje najważniejsze koncepcje. Najistotniejszą z nich, zdało mi się, jest ta, że młody przyjaciel bohatera tęskni za dawnymi czasami, chociaż nie zna ich z autopsji, jako że urodził się po upadku [the collapse]. Myśl książki Kunstlera, przynajmniej tak ją zrozumiałem, jest taka, że jesteśmy zakochani bardziej w IDEI Babilonu niż jego rzeczywistości.

Co dzień rano piję herbatę, która musi być importowana i za którą trzeba zapłacić pieniędzmi. Ludzie handlowali herbatą od stuleci i nadal będą to robić. Ale tu, w Appalachach, gdzie mamy doskonałe warunki do uprawy jabłek, a tym roku wielki ich urodzaj, widzę w markecie jabłka importowane z Izraela i z RPA. To prawie jakbyśmy dokładali wszelkich starań, żeby tylko unurzać wszystko w ropie i zadłużeniu. Widzę słoje konserwowych warzyw – warzyw, które u nas rosną znakomicie – importowane z Indii. W imię choć krztyny zdrowego rozsądku – gdzież sens w importowaniu jedzenia z Indii??

A jednak, jeśli spojrzymy na to trzeźwym okiem, NADużywanie przez nas pieniędzy należy do tej samej kategorii, co konsumowanie jedzenia Indii.



[Teri:]

Pozwól, że przed czymś tutaj ostrzegę. Przez dwa lata żyliśmy w lesie na naszych dwóch i pół akrach [ok. hektar] niepodłączeni do sieci elektrycznej. Mieliśmy kozy, kury, gęsi i króliki; nawet założyliśmy i uprawialiśmy ogród. Pracuję na pełnym etacie, a wszystko działało dzięki mojemu mężowi. W tym miesiącu zachorował na zapalenie płuc i umarł. Mam 57 lat i nie wiem, czy sama dam radę prowadzić gospodarstwo. Musiałam oddać kilka zwierząt i przenieść się na zimę do domu mającego elektryczność – do momentu, gdy znajdę czas na to, aby wszystko jakoś poukładać. O wiele łatwiej to zrobić, będąc w młodszym wieku. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakiś sposób, aby gospodarstwo pozostało w moich rękach.



[Eleutheros:]

Teri!

Czytałem Twoje blogi, usiłując lepiej zrozumieć położenie, w którym się znajdujesz, ale nie natknąłem się na opis Twojej sytuacji. Opierając się więc tylko na tym, co napisałaś w powyższym komentarzu, muszę zapytać:

Dlaczego to, co piszesz, nazywasz ostrzeżeniem?

Jeśli wszystko działało dzięki Twojemu mężowi, którego nagle zabrakło, czy nie należało spodziewać się, że jego śmierć spowoduje radykalne zmiany?

Tej wiosny, gdy jedna z moich córek przesadzała sadzonki kapusty ze szklarni na pole (przedsięwzięcie przyniosło szalony sukces; w lodówce wciąż mamy kapustę z tego zbioru), zapytała: „Jak radziłbyś sobie z tak dużym ogrodem, gdybyś nie miał tylu dzieci?”. Odpowiedziałem jej, rzecz jasna: „Gdybym nie miał tylu dzieci, nie miałbym tak dużego ogrodu”.

Gdyby jedno z nas (moja żona lub ja) umarło albo doznało poważnego kalectwa, nastąpiłyby zmiany. Życie wyglądałoby inaczej. Ale wiele o tym rozmawialiśmy i mamy plany oraz środki na wypadek, gdyby tak się zdarzyło.

Ludzie budują swoje życie w Babilonie w oparciu o dwa (lub więcej) źródła dochodu, a mimo to nikt nie dostrzega niebezpieczeństwa nagłej utraty małżonka, oznaczającej utratę tego źródła (lub większej liczby źródeł) przychodu. Świadomość, że może się to zdarzyć, powinna towarzyszyć człowiekowi niezależnie od stylu życia gospodarczego, jaki prowadzi.



[Teri:]

Chodzi o to, że współczesne udogodnienia znacznie ułatwiają prowadzenie gospodarstwa. Wiem, że nie jesteś odłączony od sieci elektrycznej, ale najwięksi zapaleńcy spośród powracających na wieś będą od niej odłączeni. Gdy mój mąż trafił na oddział intensywnej terapii, musiałam znaleźć kogoś, kto wziąłby naszych trzynaście kóz (i, szczęściem, udało mi się). Po prostu nie bierze się pod uwagę radzenia sobie z takimi sytuacjami, gdy zaczyna się myśleć o powrocie na wieś.



[Eleutheros:]

Teri, nie zgodziłbym się co do tego, że najwięksi zapaleńcy spośród powracających na wieś to ci niepodłączeni do sieci elektrycznej. Oni wracają na wieś tylko na niby.

Jesteśmy podłączeni do sieci elektrycznej, ale mamy wszystko, czego potrzeba, aby obyć się zupełnie bez prądu, jeśli zajdzie taka konieczność albo jeśli będziemy mieli na to ochotę – a często mamy. Wyłączamy wtedy wszystko, używamy lamp naftowych (przez ten bardzo krótki czas, gdy potrzebujemy sztucznego światła w ciągu dnia), czytamy i gramy na instrumentach akustycznych zamiast oddawać się rozrywce elektronicznej. Nie używamy elektryczności do niczego poza oświetleniem, elektronicznymi gadżetami i zamrażarkami. Żadnej suszarki do ubrań, kuchenki elektrycznej, pompy ciepła, ani pieca elektrycznego; miotły zamiast odkurzaczy itd. Więc podłączenie lub niepodłączenie do sieci elektrycznej tak czy inaczej nie jest szczególnie istotną sprawą.

Niemniej jednak ci niedoszli niezależni farmerzy [would be homesteaders] mają obsesję na punkcie odcięcia się od sieci i majstrowania wszelakiego rodzaju przyrządów w rodzaju „wynalazków” Rube’a Goldberga [2], aby zaopatrzyć się w coś, czego sieć mogłaby im dostarczyć za grosze, a bez czego w razie potrzeby mogliby się obyć.

Każdemu, kto usiłuje prowadzić samowystarczalne życie, doradzałbym, aby nie dał się zwieść manii życia w odcięciu od sieci elektrycznej.

Piszesz: „Po prostu nie bierze się pod uwagę radzenia sobie z takimi sytuacjami, gdy zaczyna się myśleć o powrocie na wieś”.

My o tym myślimy. Napisałaś, że masz nieco ponad dwa akry ziemi i trzynaście kóz? To zdecydowanie za dużo! To prowadzenie gospodarstwa na sposób agrobiznesowy, uzależnianie go od dostarczanej z zewnątrz paszy i – w związku z tym – poleganie na kimś z zewnątrz, kto karmi Twoje kozy, gdy Ciebie nie ma.

U nas jest całkiem na odwrót. Mamy obecnie dwie kozy na trzynastu akrach i zaraz napiszę, o co tu chodzi: jeśli obydwoje musielibyśmy wyjechać na miesiąc czy dwa, kozy znakomicie poradziłyby sobie same. Nikt nie musiałby się nimi ani trochę zajmować.

Rzeczywiście o tym pomyśleliśmy.



[Stephanie:]

RETY, właśnie odkryłam Twojego bloga – jest niesamowity! Też mieszkam w południowej części Zachodniej Wirginii […]

Nasze wyjście z Babilonu rozpoczęliśmy w roku 2002... Pozbyliśmy się długów, a potem przeprowadziliśmy z podmiejskiego osiedla w środkowym Maryland do wymagającego remontu, ale nadającego się do zamieszkania domu położonego w południowej części Wirginii Zachodniej na ¼ akra [ok. 1000 m²], co kosztowało nas 5000 dolarów w gotówce; a całkiem niedawno kupiliśmy za gotówkę (BEZ KREDYTU!) ziemię, na której dom stoi, i pracujemy nad przejściem do kolejnego stadium, wijąc gniazdo rodzinne i dążąc do zapewnienia sobie samowystarczalności. Na naszej ćwiartce akra mamy kury i duży ogród... na obecnym etapie dokładamy wszelkich starań, aby jak najlepiej przygotować się do życia bez elektryczności i marketu... ale zgadzam się – w tym wszystkim chodzi o wolność wyboru! Mój mąż nie ma „prawdziwej” posady, z pensją i szefem; pracuje w domu i sam jest sobie szefem, a te kilka rachunków, które rzeczywiście mamy do zapłacenia, zawsze udaje się uregulować... Ale – w przeciwieństwie do innych – mój mąż ma wolność wyboru, a najlepsze jest to, że może wybrać, iż zostanie w domu ze mną i z dziećmi – i będzie, tak jak powinien, ojcem zaangażowanym w sprawy rodziny... dziś dla większości dzieci to rzadkość...

W każdym razie: UWIELBIAM Twojego bloga... Jeszcze tu wrócę […]



[MojoMan:]

Właśnie mieliśmy w Nowej Anglii wielką burzę lodową i około miliona ludzi ma przed sobą perspektywę kilku dni bez prądu. Doniesienia medialne skupiają się, jak zwykle, na tym, że bezradni ludzie nie mają elektryczności. Bez ogrzewania, bez światła; mój Boże! – bez telewizji! (Osobiście najbardziej martwiłbym się o zamarznięte i pęknięte rury). Większość decyduje się jakoś to przetrwać i dzwoni do firmy ubezpieczeniowej. (Jeśli zdołają jeszcze znaleźć działający bez prądu telefon). Bardziej zdeterminowani przeczesują świecące pustkami półki marketów budowlanych w poszukiwaniu prądnic. Nigdy nie słyszymy o nikim mówiącym: „Ta bezradność i zależność jest głupia. Urządzę mój dom w taki sposób, abym mógł żyć spokojnie i bez prądu, gdy będę tego chciał / potrzebował”. Sposób, w jaki obecnie podchodzi się do tych spraw, zawsze uderza mnie jako zatrważający i groźny.

Rozwiązania na wypadek braku światła i ogrzewania są stosunkowo oczywiste, ale co Ty robisz / zrobiłbyś z trzymanym w lodówce / mrożonym jedzeniem, gdy / jeśli przez kilka dni będziesz pozbawiony prądu?

_______

PRZYPISY TŁUMACZA

[1] Eleutheros (gr. ἐλεύθερος) – wolny człowiek.

[2] Rube Goldberg (1883–1970) – amerykański inżynier, wynalazca i artysta. Znany jako autor rysunków przedstawiających urządzenia skonstruowane tak, aby wykonywały proste czynności w niezwykle skomplikowany sposób.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Eleutheros, Choice, the Best Sauce, http://milesfrombabylon.blogspot.com/2008/10/choice-best-sauce.html

Choice, the Best Sauce opublikowano na blogu Eleutherosa How Many Miles from Babylon 15 października 2008 r.