2009/08/20

Tłumaczenie: Fred Reed „Inne czasy i obyczaje”

Szuflowanie piasku wbrew nadchodzącej fali

Gdy dumam nad naszą osobliwie niezrównoważoną cywilizacją, zdolną umieścić wózki golfowe na Marsie, ale niezdolną dorównać poezji skąpanego w błocie Londynu epoki elżbietańskiej, zastanawiam się, dlaczego właśnie tacy jesteśmy. Pod względem technologicznym Stany Zjednoczone są przewspaniałe – Ateny fizyki półprzewodnikowej. Mimo to wielkie orkiestry umierają niewysłuchane, nie mamy Szekspira ani Dantego – ani pojęcia o tym, dlaczego moglibyśmy ich potrzebować, a religijność albo jest przytłumiona, albo przejawia się w sposób opryskliwy i wrogi. Dlaczego?

Sądzę, że to dlatego, iż nasze otoczenie decyduje nie tylko o tym, co myślimy, ale również o tym, o czym jesteśmy w stanie pomyśleć. Żyjemy w przestrzeni wielkomiejskiej [urban], ale wielce bezładnej [not urbane], wśród wyjących syren, w powietrzu posiwiałym od spalin i zniszczonym jazgotem autobusów. Zarzuty nie stają się nieprawdziwe od tego, że często się je powtarza. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Whitmana tworzącego w centrum handlowym.

Pośpiech i skomplikowanie wszystkiego zbierają swoje żniwo. Jako społeczeństwo możemy być nazywani Niespokojnymi. A stąd – Niezamyślonymi.

Inny sposób życia jest – albo był – możliwy. Dawno temu spędziłem lato w Hampden-Sydney, moim małym college’u na ogromnym zalesionym kampusie w wiejskiej wtedy jeszcze Wirginii. Studenci, Bogu dzięki, wyjechali.

Wzdłuż Via Sacra (tak nazywała się jedyna droga na obszarze kampusu) pod niekończącym się błękitnym niebem panowała cisza, absolutna cisza – jeśli nie liczyć ćwierkania ptaków i zawodzenia owadów dochodzącego z koron sędziwych dębów. To może dźwięki, ale nie hałas. To nawet nie muzyka, ale coś dawniejszego, starszego, wcześniejszego, lepszego. Vivaldi był wielkim człowiekiem, ale tutaj nie miałby szans. Domy profesorów, często stare i dostojne, choć bez ostentacji, przyglądały się okolicy z podwórek ocienionych wiekowymi drzewami. Było cicho i ciepło; i znajdowałeś się sam na sam ze swoimi myślami.

To było strasznie nienowoczesne. Nocą gwiazdy świeciły na czarnym bezkresie nieba i nie dobiegał cię żaden hałas. Żaden. Tutaj Thoreau mógłby pisać, a Corot malować. Nie sądzę, aby dało się to robić w zgiełkliwej podmiejskiej ohydzie.

Podążając Via Sacra dochodziłeś do Black Bottom, gdzie droga kończyła się w lesie i gdzie był staw, a na nim łabędź. To nie było miejsce, którego zdjęcia umieszczano by w magazynach fotograficznych – ale po prostu zaciszny, głośny od gwaru owadów las w Wirginii. W moim coraz dłuższym życiu nigdy nie widziałem niczego spokojniejszego. Po lewej ścieżka z rudej gliny nakrapianej miką wiła się coraz bardziej w dół do Slippery Rock. Tutaj, głęboko w lesie, mały strumyk pluskał cicho między czerwonymi brzegami, prześlizgując się nad omszałym płaskim kamieniem. Niewielu znało to miejsce. Mój ojciec, jeszcze zanim doprowadzono elektryczność, przychodził tu, żeby wślizgiwać się do położonego niżej stawku. Ja też.

Wiele popołudni spędziłem tam czytając, albo nic nie robiąc, albo oglądając nartniki ślizgające się na powierzchni wody z nogami w lekkich wklęsłościach. Jako że studiowałem wtedy fizykę i chemię, wiedziałem co nieco o napięciu powierzchniowym, surfaktantach i preferencjach do tworzenia wiązań wodorowych, ale wiedziałem też, że przyglądam się czemuś niepojętemu. To nie była obserwacja naukowa. Naukowcy patrzą na każdą rzecz w oderwaniu od wszystkich innych, lecz – z wyjątkiem ludzi wielkich – nie zauważają całości. Niewielu jest wielkich na ziemi.

Takie miejsca zmieniają wewnętrzny świat człowieka. W Slippery Rock rozmyślałem o rzeczach, o których nie mógłbym pomyśleć w Arlington w Wirginii, zaraz obok Waszyngtonu, z jego syrenami, ruchem ulicznym i milcząco gniewnymi ludźmi podłączonymi do iPodów. Wilson Boulevard, gdzie mieszkałem, nie był wcale straszny. Lubiłem położone przy nim restauracje, bary i lokale z sushi. Ludzie nie byli źli. Ale było przeraźliwie niespokojnie.

Nie jestem religijny – przynajmniej nie w znaczeniu, że wierzę, iż mam odpowiedzi; ale jestem religijny w tym sensie, że znam pytania. Wiem, że istnieją sprawy, których nie możemy wiedzieć – sprawy ważniejsze nawet niż znalezienie małżonka przed ukończeniem trzydziestki. Większość z nas niewątpliwie o tym wie. Niełatwo jednak uwolnić się od ustalonego trybu życia. Próbujemy. Ludzie śpieszą do Europy w poszukiwaniu tego, co stare, spokojne i ładne. Akwizytorzy nieruchomości rozumieją ten pęd i nawołują do kupowania spokojnego wiejskiego życia, jednocześnie budując centra handlowe, które to uniemożliwią. I tak w Arkadii zjawia się pośpiech. Ludzie myślą wtedy o ucieczce do następnego małego miasteczka. Zużywamy niezwykle dużo czasu na uciekanie przed samymi sobą. Może zamiast tego powinniśmy zbudować takie miejsce, które będzie nam się podobało.

Nie możemy, bo o biegu rzeczy decyduje się na odległość, po korporacyjnemu. Mamy mały wybór jeśli chodzi o miejsce zamieszkania – nie dlatego, żebyśmy nie mogli się przeprowadzić, ale dlatego, że wszystkie miejsca stają się takie same. Położone na Południu miasteczko ze starymi domostwami i szaro-zielonym mchem hiszpańskim zwieszającym się brodami z drzew ustępuje centrom handlowym i restauracjom sieci Ruby Tuesday. Być może zachowano centrum miasteczka z miejscami parkingowymi dla autokarów wycieczkowych, tak aby przyjezdni mogli mieć Doświadczenie Południa. Miasteczko przemienione w wystawę osobliwości nie jest już właściwie miasteczkiem.

Tak niewiele pozostało spośród tego, co lokalne. Były takie czasy, że dwupasmowe szosy wiły się wśród spowitych mgłą dolin w górach Great Smoky; na ich pomarszczonych zboczach przycupnęły małe miasteczka i rodzinne restauracje – każda inna od pozostałych. Barstow było pustynnym miasteczkiem ludzi pustyni, a Nowy Orlean był miastem, a nie parkiem rozrywki.

Teraz – nie. Rzeczy są i jednakowe, i brzydkie. Korporatczycy nabyli umiejętność taśmowego wbijania w krajobraz sklepów, domów, osiedli – tanich, bo identycznych – ze względu na cudeńka masowej produkcji – i któż zdoła powiedzieć im „nie”? Nie da się zatrzymać postępu – mówią reklamiarze – chociaż nie powiem, żebym jakiś postęp zauważał.

I, oczywiście, ludzie chcą, albo myślą, że chcą, zgiełku, zestandaryzowanych przedmieść i sklepów franczyzowych. Budowa dostarcza na krótko miejsc pracy, Wal-Mart faktycznie sprzedaje pilarki po niskich cenach, a jedzenie w restauracjach Ruby Tuesday jest dobre. Młodzi lubią hałas, a sklep sprzedający trzydzieści rodzajów butów do biegania ludziom, którzy nie biegają, to z pewnością nic złego. Dopiero później wdaje się znudzenie i pustka – zaczynają odczuwać je dzieci, które mają jedynie centra handlowe – nigdy lasy. Chomiki mają kołowrotki do biegania. My kupujemy rzeczy.

Podejrzewam, że niewielu osobom naprawdę podoba się to, co mamy – ale jak się od tego uwolnić? Prawdopodobnie większość ma niezbyt wyraźne przeczucie, czym jest to, od czego chce uciec – a poza tym nie ma dokąd uciekać. Jak w obłożnie jazgotliwych, śmierdzących spalinami, zatłoczonych miastach, gdzie gwiazdy nikną za zasłoną dymu, gdzie płyną na pół trujące rzeki, a duża część populacji ledwie radzi sobie z czytaniem, ktokolwiek może pomyśleć o czymkolwiek poza giełdą i kolejną pustą kopulacją? Nie ma Milne’ów, Donne’ów i Marlowe’ów, bo nie mogą zaistnieć; a my ich nie chcemy, bo nie umiemy ich chcieć.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, Other Times and Ways, http://www.fredoneverything.net/Walden%20III.shtml

Other Times and Ways opublikowano na stronie Freda Reeda Fred On Everything w 2008 r.





2009/08/18

Tłumaczenie: John Derbyshire „Wolność”

Czy jej chcemy?

Właśnie skończyłem czytać Samobójstwo Marlboro Mana Freda Reeda, który z kolei czerpał inspirację z pełnej tęsknoty za minionymi czasami książki G. Gordona Liddy’ego Gdy byłem dzieckiem, to był wolny kraj [When I Was a Kid, This Was a Free Country]. (A więc ten artykuł to konserwatywny komentarz zainspirowany konserwatywnym komentarzem do książki napisanej przez konserwatywnego komentatora. Dajcie mi trochę luzu, niedługo Boże Narodzenie.) Niewypowiedziany* Fred** podziela tęsknotę Liddy’ego za dawną amerykańską niezależnością i samowystarczalnością, ale dowodzi, że rozkład i ostateczna utrata tego sposobu życia były nieuniknione. Mam nadzieję, że Fred się nie obrazi, jeśli zacytuję ostatni akapit jego tekstu w całości. Fred posługuje się słowami w sposób, który podziwiam, choć nie łudzę się, że zdołam mu dorównać. Oto jego słowa:

Chciałbym znów żyć w świecie pana Liddy’ego. Niestety, ten świat ma tendencję do samolikwidacji. Wolność jest na dłuższą metę sprzeczna z wolnością, bo nieuchronnie zostaje użyta w taki sposób, który rodzi kontrolę. Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze.

Pod wpływem tej lektury zacząłem się zastanawiać nad wolnością, tęsknotą i bezkompromisową niezależnością naszych przodków. Niestety, moi przodkowie nie byli pracującymi na własnej ziemi farmerami ze wzgórz Wirginii Zachodniej, lecz w większości angielskimi górnikami, podchodzę więc do tematu od innej strony. Niemniej jednak sądzę, że mogę rzucić trochę światła na te kwestie.

Zastanawianie się na wolnością zawsze rozpoczynam od pierwszej strony Historii Anglii w latach 1914–1945 A.J.P. Taylora (jeden z tomów Oxford History of England) [English History, 1914–1945]. Zacytuję całą stronę. Nie potrafię znieść myśli, że miałbym ją streszczać albo skracać. Oto ona:

Do sierpnia 1914 r. rozsądny, przestrzegający prawa Anglik mógł przeżyć całe życie i prawie nie zauważyć istnienia państwa poza pocztą i policją. Mógł żyć tam, gdzie chciał i jak chciał. Nie miał żadnego urzędowego numeru ani dowodu tożsamości. Mógł podróżować za granicę albo opuścić swój kraj na zawsze – bez paszportu albo jakiegokolwiek rodzaju urzędowego zezwolenia. Mógł wymieniać swoje pieniądze na dowolną walutę bez ograniczeń. Mógł kupować towary z dowolnego kraju na świecie na takich samych zasadach, jak w ojczyźnie. Skoro o tym mowa – cudzoziemiec mógł spędzić całe życie w Anglii bez ubiegania się o pozwolenie na pobyt i bez informowania o tym policji. W przeciwieństwie do państw na kontynencie europejskim, państwo angielskie nie przymuszało swoich obywateli do odbywania służby wojskowej. Anglik mógł się zaciągnąć do regularnej armii, marynarki wojennej albo do ochotniczych wojsk obrony terytorialnej. Jeśli chciał, mógł również zignorować wymagania obrony narodowej. Właścicieli znacznych majątków wzywano czasami do zasiadania w ławie przysięgłych. W innych wypadkach państwu pomagał tylko ten, kto chciał. Anglik płacił umiarkowane podatki: w latach 1913–1914 było to niecałe 200 milionów funtów, czyli mniej niż 8 procent dochodu narodowego. Państwo interweniowało, aby zapobiec spożyciu przez obywatela jedzenia o składzie innym niż podany albo zapadnięciu przez niego na pewne choroby zakaźne. Narzucało regulaminy bezpieczeństwa w fabrykach i zakazywało kobietom oraz dorosłym mężczyznom zatrudnionym w pewnych branżach wykonywania pracy przez nadmierną ilość czasu. Państwo pilnowało, aby dzieci otrzymywały wykształcenie do ukończenia trzynastego roku życia. Od 1 stycznia 1909 r. zapewniało skromną emeryturę potrzebującym, którzy przekroczyli 70. rok życia. Od 1911 r. pomagało ubezpieczać wybrane grupy robotników na wypadek choroby lub utraty pracy. Ta tendencja do zwiększania interwencji państwa rosła. Od kiedy władzę objęli w 1905 r. Liberałowie wydatki na cele socjalne wzrosły mniej więcej dwukrotnie. Niemniej jednak, ogólnie rzecz biorąc, państwo podejmowało działanie tylko w celu pomocy osobom, które nie mogły pomóc same sobie. Dorosłego obywatela zostawiało w spokoju.

Na pierwszy rzut oka brzmi to jak idylla – marzenie libertarianina [1]. Teraz przyjrzyjmy się sprawie trochę dokładniej. Tak się składa, że dorastałem wśród Anglików, spośród których najstarsi pracowali i zakładali rodziny w czasach opisywanych przez Taylora – na krótko przed wybuchem I wojny światowej [World War I] (albo, jak zawsze mówili, „Wielkiej Wojny” ["The Great War"]). Prezentowali wiele konserwatywnych społecznie postaw i pod tym względem zgadzali się z G. Gordonem Liddym. Za naszej młodości – mieli zwyczaj mówić – piwo było mocniejsze, ludzie troszczyli się o siebie nawzajem, kraj nie był pełen cudzoziemców, dzieci wiedziały, że nie należy pyskować dorosłym, mordercy byli osądzani, skazywani i wieszani – wszystko w przeciągu miesiąca; i tak dalej. A jednak wszyscy ci starsi ludzie byli socjalistami. W kwestiach polityki publicznej nigdy nie było im dość rządu. Nacjonalizacja kopalń? Państwowe emerytury dla starszych osób? Państwowe ubezpieczenie od niepełnosprawności? Państwowe budownictwo mieszkaniowe? Darmowa edukacja? Narodowy Fundusz Zdrowia [National Health Service]? Proszę bardzo.

Gdybyście spróbowali zbadać, skąd wzięły się te socjalistyczne skłonności, odkrylibyście przerażające historie. W dół drogi mieszkała ta biedna wdowa z ośmiorgiem dzieci do nakarmienia – żadne z nich nie miało ani jednej pary butów. Był stary Sam Matthews, który umarł w męczarniach, bo nie było go stać na operację. Był kuzyn Alfred, najinteligentniejszy i najbardziej oczytany człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałeś, który musiał rzucić szkołę w wieku czternastu lat i zjechać „do piekła” (to znaczy do pracy w kopalni węgla), bo rodzinie brakowało pieniędzy. Były związane z pracą niebezpieczeństwa – pożary w szybach na przykład: „Zmiany ludzi czołgających się za żelaznymi wagonikami, każdy z nich wyrywający się do przodu, żeby umieścić w wagoniku szuflę rozżarzonego węgla, potem wracający na koniec szeregu – wszystko za dziewięć pensów od wagonika.” (Z notatek, które zrobiłem kiedyś na spotkaniu rodzinnym. W 1914 r. dziewięć pensów było warte piętnaście centów amerykańskich.) Najgorszy ze wszystkiego był przytułek – słowo wypowiadane z taką trwogą i przerażeniem, że do dziś czuję dreszcze. Przytułek stanowił jedyną formę opieki społecznej w wiktoriańskiej i (choć, jak wskazuje Taylor, w zmniejszającym się stopniu) edwardiańskiej Anglii – był to dom wspólnotowy zarządzany przez parafię, w którym ubodzy otrzymywali symboliczne schronienie i skąpe posiłki w zamian za niewymagającą kwalifikacji pracę.

Historycy – włączając w to Taylora, który, na marginesie, sam był socjalistą – potwierdzają, że libertariańska idylla w istocie kipiała od niezadowolenia i niesprawiedliwości. Najlepsza książka na ten temat to klasyczna pozycja George’a Dangierfielda Dziwna śmierć liberalnej Anglii [The Strange Death of Liberal England], wznawiana do dziś, 66 lat od pierwszego wydania. Dangerfield odsłania ukrytą ciemną stronę bezkresnej edwardiańskiej sielanki. Związki zawodowe zaczynające prężyć swoje muskuły dążyły do powszechnych strajków i żądały nacjonalizacji przemysłu. Uczestniczki kampanii na rzecz prawa do głosowania dla kobiet puszczały z dymem wiejskie domy, przykuwały się do ogrodzeń w miejscach publicznych, rzucały się pod kopyta koni wyścigowych. Irlandia była ropiejącą raną – jedna liczna grupa Irlandczyków domagała się większej autonomii, druga liczna ich grupa sprzeciwiała się temu, w armii brytyjskiej doszło do buntu, gdy żołnierzom rozkazano strzelać do lojalnych Ulsterczyków. Sama konstytucja – tak, Wielka Brytania ma konstytucję, tylko nikt nigdy nie zadał sobie trudu spisania jej – zaczęła się chwiać, a konstytucyjny monarcha był zmuszony użyć swojej władzy do przeprowadzenia reform.

Niewątpliwie da się wskazać pewne punkty wspólne powyższego opisu z obrazem dawnej, bardziej wolnej Ameryki, którą z takim sentymentem wspomina G. Gordon Liddy. „Farmer uprawiający własną ziemię” brzmi bardzo miło i po jeffersonowsku, dopóki nie pomyślimy o Ethanie Fromem albo rodzinie Joadów. Wolność to piękna rzecz, ale, jak każde inne dobro, ma swoją cenę, a dla wielu osób ta cena była za wysoka. Sprzedały swoją wolność za trochę bezpieczeństwa, czyniąc Amerykę i Wielką Brytanię takimi, jakimi są dzisiaj. Nikt nie zmuszał ich do tego siłą. Zaakceptowały wymianę gładko, chętnie – w istocie rzeczy wiele z nich odważnie walczyło, a niektóre nawet ginęły, po to, żeby targu udało się dobić. Dawniejszy, bogatszy w wolność sposób życia był, jak zwięźle ujmuje to Fred, „skazany na samobójstwo”.

Dlatego właśnie dzisiejsza Ameryka wygląda tak, jak wygląda: potworny poziom opodatkowania, olbrzymia biurokracja rządowa charakteryzująca się zapierającą dech w piersiach arogancją i – jak przekonaliśmy się w ciągu ostatnich kilku miesięcy aż za dobrze – niekompetencją***, mordujący przemysł prawnicy składający zbiorowe pozwy o odszkodowania, kradnący cudze mienie rządowi regulatorzy, saudyarabizacja siły roboczej (broń Boże, aby jakiś Amerykanin urodzony w Ameryce mył samochody, czyścił toalety, pucował buty albo zbierał owoce – mamy 13 milionów nielegalnych imigrantów, którzy się tym**** zajmą) i dławiące wolną myśl wymuszane przez rząd zbiory przepisów dotyczące „różnorodności”, „wrażliwości” i „poprawności”. Osiągnęliśmy przewidziany przez Tocqueville’a etap, w którym „najwyższa władza [...] pokrywa powierzchnię społeczeństwa siecią drobnych skomplikowanych przepisów, szczegółowych i ujednoliconych [...] nie tyranizuje ludzi, ale uciska ich, osłabia, odbiera im nadzieję i wprawia ich w otępienie – aż do momentu, gdy każdy naród zostaje zredukowany raptem do poziomu stada potulnych i pilnie pracujących zwierząt, których pasterzem jest rząd”. I – poza kilkoma malkontentami, takimi jak Fred Reed czy G. Gordon Liddy – nikomu z nas to nie przeszkadza.

Fred kończy swój tekst słowami: „Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze”. Jak dotąd się z nim zgadzam. Co jednak z przyszłością? Nasze społeczeństwo nie potrafi stać w miejscu. Czy wolność nadal będzie się kurczyć, dopóki biotechnologia i nauki o układzie nerwowym nie doprowadzą nas do kontrolowanego przez państwo infantylnego hedonizmu Nowego wspaniałego świata? (Kilka tygodni temu, gdy czytałem po raz kolejny mistrzowskie dzieło Huxley’a, nagle zdałem sobie sprawę, dlaczego absolutnie nie jestem w stanie oglądać serialu telewizyjnego Przyjaciele. Phoebe, Chandler i spółka byliby modelowymi obywatelami Państwa Światowego w roku 632 Pana Naszego Forda.) A może jest droga powrotna, prowadząca do odrodzenia wolności? I – jeśli tak – czy chcemy na nią wejść?

Naprawdę trudne jest, rzecz jasna, to ostatnie pytanie. Ja w każdym razie jestem pewien, że droga powrotna istnieje. Zło faktycznie miało w przeszłości miejsce, ale stosowanie ulubionego środka zaradczego dwudziestego wieku – zwiększanie władzy rządu – doprowadziło do sytuacji, w której straty zaczęły przewyższać zyski, na długo przez końcem zeszłego stulecia. W wielu przypadkach środek ów nie tylko nie okazał się remedium, ale wręcz pogorszył sprawę. Czytelnicy książki Charlesa Murray’a o libertarianizmie pamiętają „test linii trendu” [“trend line test”]. Robisz coś takiego: określasz ilościowo jakieś zjawisko społeczne – ubóstwo, osiągnięcia edukacyjne, wypadki drogowe, śmiertelność niemowląt – i sporządzasz wykres jego występowania na przestrzeni kilku dziesięcioleci. Potem, wpatrując się uważnie w wykres, próbujesz wskazać moment, w którym rząd zaczął interweniować. Zazwyczaj nie udaje ci się.

Wszystko to stoi, oczywiście, w sprzeczności z „oficjalną” historią. Na przykład „oficjalna” wersja dotycząca stosunków rasowych mówi, że w narodzie [amerykańskim] powszechnie dyskryminowano czarnych Amerykanów – aż do chwili, gdy Ustawa o Prawach Obywatelskich z 1964 r. zniszczyła potęgę zalegalizowanego rasizmu. Tak naprawdę segregacja i związane z nią zło były w ciągłym odwrocie od momentu zakończenia II wojny światowej, a ich ostateczny koniec zbliżał się coraz gwałtowniej pod koniec lat pięćdziesiątych [XX wieku]. Ruch praw obywatelskich i związana z jego działalnością legislacja nie napędzały tego procesu, ale podążały za nim, albo w najlepszym wypadku były tylko jego częścią – zjawiskami wtórnymi, a nie Pierwszymi Przyczynami. Bull Connor, Lester Maddox i George Wallace [2] tak naprawdę nie walczyli z rządem, ale z nieuniknioną zmianą społeczną – przegraliby tak czy inaczej.

Dwudziesty wiek obfitował w takie procesy. Banalne stwierdzenie z dziedziny politologii mówi, że rewolucje prawie nigdy nie wybuchają, kiedy dzieje się jak najgorzej – dochodzi do nich, gdy sprawy zaczynają iść we właściwym kierunku. Tak było od zawsze z wtrącaniem się rządu w nasze życie. Wskazuje się jakieś niepożądane zjawisko; wywołuje się poruszenie; uchwala się ustawę... A mimo to, choć ten proces trwa – a może nawet zanim się zaczął – linia trendu już zmierza w dół i skończylibyśmy w tym samym miejscu, niezależnie od tego, czy utworzono by nowy państwowy urząd biurokratyczny z budżetem 40 miliardów dolarów; niezależnie od tego, czy uchwalono by tę furę nowych ustaw; niezależnie od tego, czy zrezygnowalibyśmy z kolejnego kawałka wolności.

Rolnik uprawiający własną ziemię jako istotna część naszego społeczeństwa odszedł na dobre. Taki sam los spotkał, dzięki Bogu, szuflowanie rozżarzonego węgla na zmiany po dziewięć pensów od wagonika. Zmniejszenie ingerencji rządu do poziomu sprzed jego olbrzymiej intruzji w dwudziestym wieku nie oznacza powrotu do przytułków, przepisów o segregacji rasowej, pozbawiania kobiet prawa głosu i brutalizacji warunków pracy. Postęp techniczny, bardziej zaawansowane systemy finansowe i zmiany w świadomości oszczędzą nam tego, a najprawdopodobniej oszczędziłyby nam tego i tak – bez żadnej potrzeby gwałtownych postępów socjalizmu w ostatnich kilku dekadach. Możemy żyć, i to żyć dobrze, ciesząc się dużo większą wolnością i dużo mniejszą ingerencją rządu, jeśli chcemy. Problem, który zdecyduje o kształcie nowego wieku, jest taki: Czy chcemy?

_______

PRZYPISY

* Wybaczcie, jeśli już o tym wspominałem, ale jedno z moich ulubionych krzyżówkowych haseł wszechczasów w londyńskim „Timesie” brzmiało: „Nie opisze tego żaden wulgaryzm”. Odpowiedź: NIEWYPOWIEDZIANE.

** Tak przy okazji: zauważyłem, że, kiedy czytam w sieci teksty Freda, kursor mojej myszy cały czas przyjmuje postać małej klepsydry. Przypuszczalnie oznacza to, że Fred potajemnie ładuje na mój dysk twardy „ciasteczka”, zawierające, jak mniemam, wskazówki na temat czyszczenia broni, historie z życia gliniarzy, przepisy na pasztet z szopa pracza, promocyjne oferty sprzedaży sprzętu do nurkowania oraz komputerowe grafiki przedstawiające meksykańskie piękności o kruczoczarnych włosach.

*** Tę niekompetencję spotyka się na wszystkich szczeblach – aż po istniejące od dawna, najbardziej podstawowe rodzaje usług. Poprosiłem ostatnio na poczcie, aby sprawdzono, czy pewien list, który wysłałem jako polecony, dotarł do adresata. Wypełniłem formularz i przyniosłem oryginał dowodu nadania, który, jak mnie zapewniono, pozwoli poczcie prześledzić losy przesyłki. Sześć tygodni później formularz wrócił do mnie z pieczątką „los przesyłki nieznany”. Skoro los tego &*!!#@/?%*# listu jest nieznany, to po co płaciłem, żeby wysłano go jako polecony?

**** Sam koszę swój trawnik. To powoduje, że należę do kurczącej się coraz bardziej mniejszości na Long Island. Większość moich sąsiadów pracę w ogrodzie zleca grupom Azteków.

[1] Trudno zgodzić się ze zdaniem Derbyshire’a; działalność jakichkolwiek funkcjonariuszy państwowych stoi w jawnej sprzeczności z „marzeniem libertarianina”, jakim jest zanik państwa i wyłącznie dobrowolne relacje z innymi ludźmi – przyp. tłum.

[2] Theophilus „Bull” Connor (1897–1973), Lester Maddox (1915–2003), George Corley Wallace junior (1919–1998) – amerykańscy politycy opowiadający się za segregacją rasową – przyp. tłum.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
John Derbyshire, Liberty, http://www.nationalreview.com/script/printpage.p?ref=/derbyshire/derbyshire122102.asp

Liberty opublikowano na stronie National Review Online 21 grudnia 2002 r.





2009/07/17

Tłumaczenie: Fred Reed „Samobójstwo Marlboro Mana”

Ceną wolności jest niewolnictwo. Coś w tym rodzaju. Przynajmniej do pewnego stopnia

Niedawno czytałem pełną tęsknoty za minionymi czasami książkę G. Gordona Liddy’ego Gdy byłem dzieckiem, to był wolny kraj [When I Was a Kid, This Was a Free Country]. Liddy odmalowuje błogi obraz dawnych czasów, kiedy Ameryka była wolna, farmerzy mogli zasypywać bagna bez naruszania przepisów o mokradłach, a broń była po prostu bronią. Ludzie byli samodzielni, mieli charakter i podejmowali decyzje ekonomiczne na własną rękę. Reguły rynku działały, tak jak powinny, a rząd wtrącał się w prywatne sprawy w znikomym stopniu.

Ten obraz jest prawdziwy. Żyłem w takim świecie. Chciałbym, żeby wrócił, ale tak się nie stanie. To był świat skazany na samobójstwo.

Tak się dzieje, że w wiejskim hrabstwie pełnym niezależnie myślących rolników z charakterem, uprawiających własną ziemię [yeomen], wzrasta gęstość zaludnienia – albo w centrum albo w odległych od siebie miejscach na obrzeżach. Pojawia się autostrada, bo tego chce ciężarówkowe lobby w Waszyngtonie. Budowa autostrady to Dobra Rzecz, bo oznacza Postęp i na rok daje ludziom pracę.

Czyni też prowincję dostępną dla odległego o pięćdziesiąt mil wielkiego miasta. Przedsiębiorca budowlany kupuje 500 akrów ziemi wzdłuż rzeki od niezależnego właściciela z charakterem. Robi to, oferując sumy, które powodują, że oczy farmera wychodzą z orbit.

Najpierw powstaje 500 domów w sypialnej dzielnicy na przedmieściach nazwanej Brook Dale Manor. Rok później pojawia się kolejnych 500 pod nazwą Dale View Estates. To Dobra Rzecz, bo niezależny farmer (teraz już były farmer) z charakterem korzysta ze swojego prawa własności, a budowa podmiejskiej dzielnicy tworzy miejsca pracy. Rzeka wygląda teraz brzydko jak diabli, ale przejmują się tym tylko oszołomy.

W siedzibie korporacji Safeway, Bóg wie jak daleko, nowa populacja pojawia się jako ciemniejszy odcień zieleni na ekranie komputera. Zaczyna się budowa nowego supermarketu koło autostrady. To Dobra Rzecz, stanowiąca przykład wolnej przedsiębiorczości w działaniu i tworząca miejsca pracy w branży budowlanej. Co więcej, Safeway sprzedaje tańsze, bardziej zróżnicowane i, po prawdzie, lepsze jedzenie niż pół tuzina istniejących dotychczas w hrabstwie rodzinnych sklepów, które kończą działalność.

Niedługo potem o hrabstwie dowiadują się ludzie od centrów handlowych z wielkiego miasta. Firma dysponująca miliardem dolarów nie ma problemu z wykupieniem niezależnego farmera z charakterem, który zarabia mniej niż 40 tysięcy dolarów rocznie. Przybywa centrum handlowe z Wal-Martem. To Dobra Rzecz itd. Wal-Mart prawie wszystko sprzedaje tanio.

Ponadto wypiera z rynku większość sklepów w hrabstwie. Razem z nimi padają restauracje, nie odwiedzane już przez tych, którzy dawniej przychodzili tam przy okazji wizyt w okolicznych sklepach. Razem z restauracjami odchodzi poczucie wspólnoty, kwitnące w miasteczku, w którym są jadłodajnie, sklepy i rynek. Ale to szurnięte myślenie, które przemawia tylko do wtrącających się w cudze sprawy lewaków.

Pojawia się K-Mart, a wraz z nim, wzdłuż autostrady, McDonald's, Arby's, Roy Rogers oraz inne stacje pośrednie na drodze do zatoru wieńcowego. Pasaż handlowy przy autostradzie to Dobra Rzecz, bo stanowi przykład korzystania z wolności gospodarczej. Handel podlega teraz kontroli działających na odległość finansistów, dla których hrabstwo to szpilka na mapie.

To Dobra Rzecz. Etaty w nowych sklepach są bezpieczne i wygodne. Niezależni farmerzy [frontiersmen] z charakterem, zatrudnieni teraz na niskich stanowiskach w którejś z sieci, nie są już niezależni, bo można ich zwolnić.

Pojawia się trzecia podmiejska dzielnica – Brook Manor View Downs. Przesiedleni do swoich szkaradnych domów miastowi przewyższają teraz liczebnie miejscowych z charakterem. Są też sprytniejsi, mają w swoich szeregach prawników i współpracują ze sobą. Szybko przejmują kontrolę we władzach hrabstwa.

Chcą miejskiego systemu kanalizacji, więcej dróg, szkół i odgórnych regulacji budowlanych [zoning]. To ostatnie nie jest takie nierozsądne. W rzadko zaludnionym hrabstwie kilka wieprzy trzymanych w zagrodzie za domem albo rozsypujący się merc bez kół nikomu nie przeszkadza. W zajmującym ćwierć akra getcie dorobkiewiczów – już tak. Potem przychodzą przepisy nakazujące trzymanie psów na smyczy i konieczność uzyskania zezwoleń na ich posiadanie. Hałaśliwe gromady obwisłouchych psiaków stają się nielegalne.

Ceny idą w górę – podatki tak samo. Zyski z rolnictwa i łowienia krabów w rzece nie wzrastają. Farmerzy i rybacy są stopniowo zmuszani do sprzedaży swojej ziemi inwestorom budowlanym i przejścia na pracę etatową od ósmej do piątej. Niestety, nie można być jednocześnie niezależną osobą z charakterem i bać się swojego szefa. Gdy silny charakterem, niezależny farmer zaczyna pracować jako ochroniarz w Gapie, staje się niewykwalifikowanym najemnikiem. Różnica między niezależnym rolnikiem uprawiającym własną ziemię a popychadłem drugiej kategorii to niezależność lub jej brak.

Ludzie zarabiają więcej pieniędzy i kupują domy w Manor Dale Mews, ale w mniejszym stopniu panują nad własnym czasem, więc nie budują już sami własnych stodół, nie zakładają sami elektryczności w domach i nie wymieniają sami tarcz sprzęgła. Koniunktura to Dobra Rzecz. W jej wyniku dzieci zaradnego farmera stają się zależne od innych, gdy chcą zmienić olej, odremontować piec albo naprawić łódkę.

Większość ludzi, którzy niedawno przyjechali z miasta, obawia się broni. Nie polują, wiedząc, że jedzenie pochodzi z Safeway’a i jego nowo przybyłego konkurenta, Gianta. Nie lubią niezależnych chłopów, których nazywają wsiokami, prostakami albo prowincjuszami. Polowanie i tak nie ma w ich przypadku sensu, bo stada wędrownych ptaków znikają z mokradeł.

Po prawdzie, gdy ludzie strzelają z karabinów i śrutówek w miejscu, które staje się coraz bardziej załącznikiem do miasta, nie jest to bezpieczne. Wpływ nowo przybyłych powoduje, że niezależnym trudniej nawet pokazać się z bronią na widoku. Na wysypisku śmieci nie wolno już strzelać do szczurów.

Dzieci zaradnych wieśniaków nie radzą sobie w szkole tak dobrze, jak potomstwo dojeżdżających do pracy pasożytniczych najeźdźców, i są powoli spychane na margines. Przestępczość wzrasta w miarę jak rwą się więzi społeczne. Wcześniej właściwie każdy znał każdego i wiedział, jaki kto ma samochód. Obcy się wyróżniali. Nastolatki sprawiały kłopoty, ale były granice. Teraz wdaje się anonimowość wielkich liczb, a zresztą nie ma już żadnej społeczności.

I w ten sposób hrabstwo pełne wolnych farmerów przemienia się w kolejną mięczakowatą dzielnicę podmiejską zamieszkałą przez bezbarwnych dorobkiewiczów, którzy nie potrafią napompować własnych opon. Wiejscy indywidualiści stają się trybikami w cudzej maszynie. Ich dzieci wyrastają na rozwiązłe seksualnie supermarketowe małpy, ćpające, żeby uciec od nudy. Samo hrabstwo to teraz płat ohydnej, pomalowanej na jaskrawy kolor, tandetnej zabudowy osiedlowej. Życie mieszkańców jest zarządzane na odległość.

W skrócie rzecz biorąc chodzi o to, że niezbywalne prawo niezależnego rolnika do pozbycia się swojej własności w sposób, w jaki sobie tego życzy (którego nie podważam), prowadzi generalnie do tego, że dostaje się ona w ręce przedsiębiorcy budowlanego. Niezbywalne prawo do rozmnażania się prowadzi do zatłoczenia, które skutkuje brakiem niezależności, wścibskim rządem i utratą lokalnej kontroli.

Chciałbym znów żyć w świecie pana Liddy’ego. Niestety, ten świat ma tendencję do samolikwidacji. Wolność jest na dłuższą metę sprzeczna z wolnością, bo nieuchronnie zostaje użyta w taki sposób, który rodzi kontrolę. Jako gatunek po prostu nie potrafimy się opanować. Ale przez pewien czas żyło nam się dobrze.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, The Suicide Of Marlboro Man, http://www.fredoneverything.net/Liddy.shtml

The Suicide Of Marlboro Man opublikowano na stronie Freda Reeda Fred On Everything w 2002 r.



2009/06/01

Tłumaczenie: Nina Paley „Zrozumieć Wolną Treść”

Treść to zasób nieograniczony. Ludzie mogą teraz robić idealne kopie zapisanej cyfrowo treści za darmo. To dlatego spodziewają się, że treść będzie wolna i darmowa – bo w rzeczywistości taka właśnie jest. To jest DOBRE.
Pomyśl o „treści” – kulturze – jako o wodzie. Tam, gdzie płynie woda, kwitnie życie.



Nośniki treści – przedmioty takie jak książki, płyty DVD, dyski twarde, ubrania, figurki Action Man i pisma drukowane stanowią zasób ograniczony. Nikt nie oczekuje, że te przedmioty będą darmowe i ludzie z własnej woli płacą za nie dobre pieniądze.



Pomyśl o „nośnikach treści” – książkach, płytach, dyskach twardych – jako o dzbankach i pojemnikach. Zwiększają one użyteczność wody i jej wartość. Jeśli możesz uzyskać wodę za darmo z ogólnie dostępnej rzeki – świetnie; nie zmniejsza to wartości naczyń. Wręcz przeciwnie: gdy rzeki płyną, przydatność i wartość naczyń do przechowywania wody wzrasta.



Kontynuując tę metaforę: monopole praw autorskich to próba postawienia zapory, zapanowania nad wszystkimi rzekami i przekształcenia ich w wąskie strużki. Gdy tylko Wielkie Media zdołają spętać kulturę, to tak, jakby odcinały dopływ i odpływ wody: skutkiem jest stojąca kałuża, która staje się trująca. Ryby zdychają i zaczyna się roić od komarów, bo woda nie ma skąd przypływać, ani dokąd odpływać.


(Stąd właśnie bierze się coś takiego, jak to.)

Artyści nie są „właścicielami” kultury; jesteśmy natomiast właścicielami naszych nazwisk (uznanie autorstwa). Każdy artysta mający grupę swoich fanów, wie, że „siły napędowej” udzielają jego nazwisku wspaniałomyślnie odbiorcy. Nasi odbiorcy chcą, żeby nam się dobrze powodziło. Chcą, żeby dotarły do nas ich pieniądze i wsparcie.



Dlatego też współpraca artysty z handlowcem jest cenna. Książka z autografem warta jest więcej niż książka bez niego. Sprzedający, którzy współpracują z artystami – dzielą z nimi przychody – dostają błogosławieństwo zarówno artysty, jak i odbiorców, i mogą sprzedać więcej przedmiotów za więcej pieniędzy.



Zgodnie z zasadami licencji Creative Commons Na Tych Samych Warunkach dzieła wykorzystujące jakiś fragment Sita Sings The Blues mogą być przez dowolną osobę wytwarzane i sprzedawane bez mojej zgody. Ale ktokolwiek dzieli się ze mną dochodem, dostaje mój „znak wsparcia artysty” ["creator endorsed mark"] albo podpis, a moi fani zostają skierowani do jego dzieła (za pośrednictwem poczty pantoflowej i mojej strony internetowej).



Niemniej jednak dzieła konkurencyjne wobec mojego mogą być sprzedawane bez ubiegania się o moją aprobatę. Jeśli są tańsze, lepszej jakości albo bardziej dostępne, mogą sprzedawać się lepiej niż wspierane przeze mnie produkty. Dlaczego miałoby być inaczej? Konkurencja może być dobra. Tym większa motywacja dla każdego, z kim zawieram partnerstwo handlowe, aby wytwarzać produkty wysokiej jakości, w rozsądnej cenie i łatwo dostępne. Nie ma bodźców do rywalizowania z dobrym dziełem; jeśli jest już do nabycia w przystępnej cenie album albo komiks Sita Sings the Blues, dlaczego ktoś miałby zadawać sobie trud i publikować jeszcze jeden? Jeśli dojdzie do wydania takiej konkurencyjnej publikacji, musi ona mieć jakąś zaletę, której brak tej wcześniejszej. Jeżeli zdaniem wydawców konkurencyjnej publikacji różnica jakości między produktami jest tak duża, że warta więcej od mojej rekomendacji, to dobrze dla nich, skoro zrobili coś właściwie.

Pamiętaj:

Wolna Inicjatywa to także Wolna Kultura.

Częste pytania dotyczące Wolnej Treści:

P. Po co publikować książkę, skoro jej zawartość jest dostępna za darmo w internecie?

O. Bo internet ma swoje ograniczenia. Nie można go dotknąć ani powąchać. Wygląd obrazków jest ograniczony jakością ekranu i może powodować przemęczenie oczu.



Książki mają wartość jako przedmioty – poza bogactwem intelektualnym, które zawierają. Łatwo je ze sobą nosić, można ich dotknąć, nie przeszkadzają im awarie prądu. Albumy może cechować coś, co nadaje im jeszcze większą wartość: błyszczący papier, tłoczenia, odblaskowy i matowy druk, papier o różnej fakturze, ilustracje bardzo wysokiej jakości. Książki mogą być same w sobie czymś pięknym. Książki z autografami autorów to dzieła sztuki. Książki mogą mieć wartość jako obiekty godne kolekcjonowania, ponieważ są DOBREM RZADKIM.



Odbiorcy starają się o więź z twórcami. Nawet jeśli treść jest za darmo, wielu fanów pragnie posiadać dzieło w postaci fizycznej. Chcą też wesprzeć artystę. Towary – przedmioty takie jak książki, płyty DVD, ubrania – pełnią rolę środka umożliwiającego dokonywanie tych transakcji między artystą i odbiorcami.

P. Po co udostępniać dzieło za darmo w internecie, skoro jest dostępne w formie książki (albo płyty DVD, CD itd.)?

O. Bo jeśli jest darmowe, może się rozprzestrzeniać. Jeśli jest dobre, odbiorcy będą się na nie powoływać, cytować je, dzielić się nim, pisać jego recenzje i upowszechniać je. Udostępnianie dzieła za darmo pozwala osiągnąć wszystko to, co reklama, a poza tym jest dobre – a nie złe, wolne – a nie kontrolowane, rozpowszechniane dobrowolnie – a nie wpychane na siłę do gardeł. Zamiast wydawać olbrzymie sumy na kiepskie reklamy, aby sprzedać „treść”, którą spętałeś, po prostu uwolnij tę treść i pozwól, żeby stanowiła reklamę samej siebie. Użyj zasobu nieograniczonego do sprzedaży zasobu ograniczonego.

P. Ale nawet w dobie internetu muszę uprawiać reklamę!

O. Być może. Zależy to od tego, jakie jest twoje dzieło i jak dużo masz czasu. Jeśli to, co masz, jest dobre, po prostu daj temu trochę czasu. „Zaraźliwy” wzrost popularności następuje gwałtownie, ale zanim się zacznie, może to trochę potrwać. Albo możesz użyć reklamy, aby w sztuczny sposób skierować uwagę odbiorców na coś, czym w innym wypadku wcale by się nie zainteresowali. Jeśli dzieło nie jest dobre i ograniczy się jego reklamę, zainteresowanie nim zmaleje.



To nasza wizja Wolności. To nie komunizm. To nie kapitalizm, jaki znamy. To z pewnością nie monopol. To Wolna Kultura i Wolna Inicjatywa.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Nina Paley, Understanding Free Content, http://www.questioncopyright.org/understanding_free_content

Understanding Free Content opublikowano na stronie QuestionCopyright.org 2 kwietnia 2009 r.



2009/03/13

Logo Luke7777777



Logo Luke7777777 to litera L oraz liczba 7 umieszczone w kwadratowym polu.

Kolor czarny oznacza anarchię jako naturalny stan relacji między ludźmi. Symbolizuje przywiązanie do idei agoryzmu oraz wolnego rynku. Przypomina o śmierci i potrzebie wyrzeczeń.

Kolor biały oznacza budowanie własnego życia w oparciu o dobrowolną współpracę z innymi, czyli praktyczne stosowanie zasady nieagresji. Jest obrazem wolności, radości i czystości. Mówi o powołaniu do celibatu poświęconego Bogu.

Kolor czerwony oznacza odwagę. Przypomina o krwi przelewanej przez męczenników za wiarę katolicką. Stanowi nawiązanie do szlachetnej barwy karmazynowej, symbolizującej godność człowieka i dostatek materialny. Mówi o powołaniu do małżeństwa.

Kolor złoty oznacza uczciwość i mądre korzystanie z dóbr doczesnych. Wskazuje na potrzebę dążenia do doskonałości.

Kolor niebieski oznacza otwartość na prawdę i wierność dobrym zasadom.




Sąsiadujące ze sobą czerń i biel przypominają o istnieniu granicy między dobrem a złem. Nawiązują do idei infoanarchizmu. Kolory czarny i czerwony symbolizują mutualizm. Złoto i czerń to barwy woluntaryzmu i anarchizmu rynkowego.

Biel i czerwień oznaczają Polskę. Mówią o przywiązaniu do ojczyzny (macierzy), czyli tego, co otrzymaliśmy od matki i ojca oraz innych przodków jako dar i zadanie. Kolory biały i złoty nawiązują do barw papieskich. Wskazują na potrzebę gotowości do obrony wiary katolickiej.




Kolory logo Luke7777777:

Czarny / Black
RGB: 0, 0, 0

Biały / White
RGB: 255, 255, 255

Polski karmazyn L7 / L7 Polish Crimson
RGB: 217, 0, 0

Złoty / Gold
RGB: 255, 215, 0

Ultramaryna / Ultramarine
RGB: 18, 10, 143



2009/03/10

Waldemar Kowalczyk: Waldek, czyli życie w mieście – Przeżycie siedemdziesiąte szóste – Waldek ledwie uchodzi z życiem

Waldek w ostatnim momencie uskoczył przed nadjeżdżającym zza zakrętu autem.

Zaledwie kilka chwil wcześniej rozejrzał się bacznie w obie strony i wszedł na jezdnię. Wszystko zgodnie z zasadami: spójrz w lewo, w prawo, jeszcze w lewo – ruszaj żwawo! Wszystkie samochody znajdowały się jeszcze szmat drogi od miejsca, w którym zamierzał przekroczyć jezdnię – na to przynajmniej wyglądało. Ruszył zatem.

A tu nagle kierowca potężnych rozmiarów czerwonej furgonetki postanowił zażyć Waldka z mańki i byłby go rozpłaszczył na masce lub asfalcie, gdyby nasz bohater nie wykazał się odpowiednim refleksem.

Waldek od pewnego czasu usiłował poruszać się po mieście jak człowiek. W ludzkim tempie. Widocznie zapomniał, że na jezdni obowiązują inne reguły. Tu jest przymus pośpiechu. Nie ma zmiłuj: albo gnasz na złamanie karku, albo nie żyjesz, albo w ogóle się tu nie zbliżaj.

Mimo wszystko Waldek nie rezygnował z przemieszczania się i usiłował umykać przed tabunami samochodów – jak dotychczas skutecznie. Odnosił nieprzyjemne wrażenie, jakby kierowcom przeszkadzał, a jedynym powodem, dla którego nie został jeszcze przez żadnego z nich potrącony, był fakt, że ciało przejechanego przechodnia mogłoby ubrudzić maskę auta i przydać jego właścicielowi zajęcia, którego ten wolałby uniknąć. Trzeba by czyścić wóz, a na to nie ma czasu, bo kierowca już pędzi do pracy, do cyrku, do kina, telewizor włączyć (serial się zaczyna)...

Przecież nawet gdy Waldek jak automat ruszał na zielonym wespół z sunącym ławą tłumem (zupełnie jak w Matrixie), czekający na wolną drogę kierowcy dawali niedwuznacznie do zrozumienia: „No – zmykajcie, bo koła już nas świerzbią!”.

– Miasto jest, jakie jest, i nic go nie zmieni – powiedziała Waldkowi znajoma. – Szkoda gadania.

„Może to faktycznie prawda – pomyślał Waldek – ale czy w takim razie miasto w ogóle nadaje się do życia?”.



2009/01/21

Look7777777 – New Culture Watch – 2009.01.21


Sandro Magister
Faith By Numbers. When Ratzinger Puts on Galileo's Robes
[faith & reason, mathematics, maths / wiara i rozum / matematyka]
[Benedict XVI: Mathematics, which we invented, really gives us access to the nature of the universe and makes it possible for us to use it. Therefore, the intellectual structure of the human subject and the objective structure of reality coincide: the subjective reason and the objective reason of nature are identical. / In the end, to reach the definitive question I would say: God exists or he does not exist. There are only two options. Either one recognizes the priority of reason, of creative Reason that is at the beginning of all things and is the principle of all things – the priority of reason is also the priority of freedom – or one holds the priority of the irrational, inasmuch as everything that functions on our earth and in our lives would be only accidental, marginal, an irrational result – reason would be a product of irrationality. One cannot ultimately 'prove' either project, but the great option of Christianity is the option for rationality and for the priority of reason.]
http://chiesa.espresso.repubblica.it/articolo/213210?eng=y



A legacy online: Tom Fahy on Jamendo

http://blog.jamendo.com/2008/09/04/a-legacy-online-tom-fahy-on-jamendo/

Tom Fahy @ Jamendo.com
[free download, free mp3, free music]
http://www.jamendo.com/en/artist/Tom_Fahy



Stefan Blankertz
Has the State Always Been There? How Tribal Anarchy Works
http://www.liberalia.com/htm/sb_tribal_anarchy.htm

Święty Klemens Hofbauer
[kościół św. Benona w Warszawie]
http://www.cssr.com/polski/saintsblessed/sthofbauer.shtml

Jacek Salij OP
Znamię Bestii
[chipy, czipy, Apokalipsa św. Jana, Bestia, piętno Bestii]
http://www.mateusz.pl/wdrodze/nr424/18.htm



Mike Gogulski
You are not the bank’s customer
http://www.nostate.com/1478/you-are-not-the-banks-customer/

Roy Halliday
Vigilantes of Montana by Thomas J. Dimsdale
[private production of security, compensation for the victim]
http://libertariannation.org/a/f72h2.html

Theodore Dalrymple
Tough Love
[sexual revolution leads to violence, jealousy, wife beaters]
http://www.city-journal.org/html/9_1_oh_to_be.html



Kathleen Naab
Saying Yes to Life -- 19 Times (Part 1)
[Interview on Parenting a Large Catholic Family, James and Kathleen Littleton]
http://www.zenit.org/article-24758?l=english

Kathleen Naab
Saying Yes to Life -- 19 Times (Part 2)
[Interview on Parenting a Large Catholic Family, James and Kathleen Littleton]
[Kathleen Littleton: “We have found that love multiplies itself. In other words, the more one loves, the more one can love. With each new child, our love as parents has grown and multiplied. Our love has increased, not diminished. . . . The human heart is capable of an infinite amount of love, as it is created in God's image.”]
http://www.zenit.org/article-24764?l=english

Brainpolice
On The Relationship Between Libertarianism, Anarchism and Values
http://polycentricorder.blogspot.com/2009/01/on-relationship-between-libertarianism.html



Maciej Dudek
Porządek anarchiczny
http://libertarianizm.wordpress.com/2009/01/01/porzadek-anarchiczny/

Benjamin D. Wiker
The Meaning of Marriage
http://insidecatholic.com/Joomla/index2.php?option=com_content&task=view&id=71&pop=1&page=0&Itemid=100

Raniero Cantalamessa OFMCap
"When the Fullness of Time Had Come God Sent His Son Born of a Woman" – Father Cantalamessa's 3rd Advent Meditation
[St. Paul’s and St. John’s routes in the discovery of who Jesus Christ is. Jesus “born of a woman”. The imitation of Mary. Interruptions of maternity. Spiritual abortions. “Fiat” and “Amen”.]
http://www.zenit.org/article-24619?l=english



Gold rush erupts amid financial crisis
http://www.gata.org/node/7078

Edward McNamara LC
Applause at Homilies (And More on Substituting the Sunday Liturgy)
http://www.zenit.org/article-24843?l=english

Maya Filipič @ Jamendo.com
[free download, free mp3, free music]
http://www.jamendo.com/en/artist/Maya_Filipic



Elizabeth Lev
"Santa" at the Embassy; a Toast for Christ
[French cuisine & St. Thomas Aquinas]
http://www.zenit.org/article-24610?l=english

Benjamin Tucker
State Socialism and Anarchism
[from: Instead Of A Book, By A Man Too Busy To Write One (1897)]
[Josiah Warren, Pierre J. Proudhon, Karl Marx]
http://fair-use.org/benjamin-tucker/instead-of-a-book/state-socialism-and-anarchism

Emilia Żochowska
Solo na pile
http://solonapile.blogspot.com/



Stanisław Michalkiewicz
Tradycja herodowa
[człowiek nienarodzony, nienarodzone dziecko, aborcja]
http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=609

Kathleen Gilbert
Noted Atheist Says if You Believe, You Should Proselytize – Or do you Hate Enough Not to?
http://www.lifesitenews.com/ldn/2008/dec/08122207.html

Benedykt XVI
Papieska homilia z Pasterki
[Pasterka 2008, 24 XII 2008]
http://www.sanctus.pl/index.php?module=aktualnosci&grupa=&podgrupa=&strona=1&id=941&kategoria=3



Cory Doctorow
Scroogled
http://www.radaronline.com/from-the-magazine/2007/09/google_fiction_evil_dangerous_surveillance_control_1.php

Maciej Dudek
Organizacje bez władz
http://libertarianizm.wordpress.com/2009/01/03/organizacje-bez-wladz/

Jacek Salij OP
Prawo natury
[prawo naturalne]

http://mateusz.pl/ksiazki/js-sd/Js-sd_22.htm



Vatican Filter of Italian Law Takes Effect
http://www.zenit.org/article-24708?l=english

The Seattle Catholic – A Journal of Catholic News and Views
Archives from 2001 to 2006
http://www.seattlecatholic.com/

Sue Ellin Browder
Why Condoms Will Never Stop AIDS In Africa
http://insidecatholic.com/Joomla/index2.php?option=com_content&task=view&id=182&pop=1&page=0&Itemid=12



Anarchia, Agora, Akcja – Wywiad z Samem E. Konkinem 3
[Wywiad: Samuel E. Konkin III, agoryzm, wolny rynek, kontrekonomia]
http://liberalis.pl/2008/05/18/anarchia-agora-akcja-wywiad-z-samem-e-konkinem-3/

Vincent McNabb OP
Fr. McNabb Speaks – Over-Production or Under-Consumption?
[production is for the sake of consumption]
http://distributist.blogspot.com/2008/02/fr-mcnabb-speaks-over-production-or.html

Carmen Elena Villa
What Parents of Sick Children Need Most
[Pietro Schiliro / Valter and Adele Schiliro / miraculous cure through intercession of Zelie and Louis Martin]
http://www.zenit.org/article-24782?l=english



Keith Preston
The 60s Radicals Have Won – Now What?
http://attackthesystem.com/2008/12/the-60s-radicals-have-won-now-what/

Terry Jones
Saint John Nepomucene Neumann
http://saints.sqpn.com/saintj08.htm

Mike Gogulski
Dear tool
http://www.nostate.com/1332/dear-tool/



giancarlo
You forgot to mention a few tools…
[A response to Mike Gogulski’s Dear tool; legitimizing tool of the State]
http://www.nostate.com/1332/dear-tool/#comment-1626

Terry Jones
Saint Lucian of Antioch
[copying, copyists, exact copy, Lucian Recension, “I am a Christian”]
http://saints.sqpn.com/saintl48.htm

Theodore Dalrymple
Beauty and the Best
[In a sense, everything that human beings do is original, for even if they want to they cannot exactly copy one another. / Beauty is a fragile and vulnerable quality, and moreover one that is difficult to achieve; ugliness, by contrast, is unbreakable and invulnerable, and very easy to achieve.]
http://www.newenglishreview.org/custpage.cfm/frm/30265/sec_id/30265



Matthew Alderman
"Free-Floating Molecules in the Vast Vacuum of Art"
http://www.newliturgicalmovement.org/2009/01/free-floating-molecules-in-vast-vacuum.html

Quote of the Week: Adrienne von Speyr
[Apostasy is the sin that forever generates new sin.]
http://vox-nova.com/2009/01/07/quote-of-the-week-adrienne-von-speyr/

Robert LeFevre
Autarchy
http://fair-use.org/rampart-journal/1966/06/autarchy



Rev. Emmanuel Charles McCarthy
A Military Chaplain Repents
[An interview with Rev. George B. Zabelka, a Catholic chaplain with the U.S. Army Air Force; the atomic bomb; Hiroshima; Nagasaki]
http://www.lewrockwell.com/orig7/mccarthy5.html

enigmax
Happy Birthday Mininova, 4 Years Young Today
http://torrentfreak.com/happy-birthday-mininova-4-years-young-today-090115/

Bobbie Johnson
Richard Stallman: The high priest of hi-tech who shuns technology
http://www.guardian.co.uk/technology/2008/oct/17/richard-stallman-computer-programming



Nick Farrell
"Terrible" people get mobile phones
http://www.theinquirer.net/inquirer/news/489/1050489/-terrible-people-mobile-phones

Ambrose Evans-Pritchard
Merrill Lynch says rich want gold bars, not gold paper
http://www.gata.org/node/7073

Stephan
‘We’ Did That?
http://democracysucks.wordpress.com/2008/12/20/we-did-that/



Kwartalnik “Pamięć i przyszłość” – rozmowa z Kornelem Morawieckim
[Kornel Morawiecki, Solidarność Walcząca]
http://solidarni.org/wolni_i_solidarni/opracowania/wywiady/wywiad_dla_kwartalnika_pip

Louis Beam
Leaderless Resistance
http://www.louisbeam.com/leaderless.htm

Markus Bergstrom
Israel and Palestine: A Statist War
[stateless society, Israel, Palestine, Jews, Israelis, Palestinians]
http://mises.org/story/3285



Mark R. Crovelli
The Catholic Church’s Confused Ideas About Stealing
http://voluntaryist.com/forthcoming/confusedideas.php

Royce Christian

The Counter Economy Lives!
http://urbandissent.wordpress.com/2009/01/14/the-counter-economy-lives/

Rob Costlow
Reconstruction
[free download, free mp3, free music]
http://www.jamendo.com/en/album/36218





2009/01/13

Jan Falkowski: Pociągi bez żadnego nadzoru


„Ażeby ani przez chwilę nie tracić z oczu żadnej z cennych skrzyń, za które odpowiadaliśmy, zainstalowaliśmy się po prostu pomiędzy nimi w wagonie bagażowym. Ta podróż wagonem towarowym okazała się jednak straszliwie męcząca. Potrzebowaliśmy dwóch dni na przebycie doliny Gangesu. Upał był okropny, a kurz wiszący w powietrzu utrudniał oddychanie. Pociąg posuwał się powoli, mogliśmy więc kontemplować okolice. Ale ten obraz nie przynosił nam wcale radości, nie mógł cieszyć serca, lecz przeciwnie przepełniał je ponurym smutkiem. Przejeżdżaliśmy przez rozpaczliwie monotonną równinę. Susza wypaliła prawie całą roślinność, tak że niewiele pozostało uroku w tej niezbyt pięknej przyrodzie. Ludzie brudni i wynędzniali, których spotykaliśmy na dworcach lub dostrzegaliśmy we wsiach, nie mogli rozweselić ponurego krajobrazu, ale swoim cichym i pozbawionym radości zachowaniem podkreślali jeszcze rozpaczliwość pejzażu. Kiedy wreszcie w Lucknow przyjęli nas koledzy byliśmy czarni od kurzu i wykończeni nudą i zmęczeniem.” (Lionel Terray,
Niepotrzebne zwycięstwa. Od Alp do Annapurny, tłum. Danuta Knysz–Rudzka, oprac. Janusz Kurczab, Kazimierz Marcinek, Warszawa 1975, s. 236–237)

*

W strugach deszczu — ostatnich tchnieniach tegorocznego monsunu — docieramy do „hali głównej” delhijskiego dworca, usłanej półprzytomnymi jeszcze z niewyspania postaciami i przecinanej kilkoma strumieniami potencjalnych podróżnych, podzwaniających monetami żebraków, żołnierzy (zwykle bardzo przychylnych białym) i cwaniaków najrozmaitszych profesji. Na daszkach z blachy falistej, osłaniających jako tako perony przed deszczem, stadka małp wertują pośpiesznie „śmieciowe góry” w poszukiwaniu niedojedzonych resztek. Przewidywane dwuipółgodzinne opóźnienie pociągu spędzamy kursując między peronem drugim a elektroniczną tablicą w holu, która (jeśli akurat działa) dostarcza najświeższych informacji o dalszym oczekiwaniu. Nie przejmujemy się za bardzo: pociąg pojedzie, zawsze w końcu jedzie.



Tym razem zarezerwowaliśmy bilety w klasie „sleeper”, bardzo podobnej do trzech wyższych klas (1AC, 2AC, 3AC), nie wyposażonej za to w urządzenia klimatyzujące. Jeśli wybieramy niższą klasę („second class”), na którą nie rezerwuje się miejsc, właściwa podróż zaczyna się już na samym peronie, gdzie okoliczna ludność niczym sprinterzy w blokach startowych zajmuje jak najkorzystniejsze miejsca do ataku na wagony, gdy te powoli zaczną wtaczać się na peron. Pociągi osobowe liczą zwykle od dwudziestu do czterdziestu wagonów, więc niekiedy trzeba się sporo nabiegać, zanim trafi się do właściwego. Do wagonów można się dostać przez otwory drzwiowe lub przez okna (choć tylko nieliczne, bo większość — zapewne aby przeciwdziałać wskakiwaniu — uzbrojono kratami). Nie obowiązuje zasada: „najpierw wysiadający”, jeśli chcesz się wydostać, musisz to zrobić zanim pociąg się na dobre zatrzyma. Przy każdych schodkach błyskawicznie tworzy się ruchliwe kłębowisko Hindusów zaślepionych pragnieniem wywalczenia miejsca siedzącego w „chair car” drugiej klasy. Ile osób ginie co roku w ten sposób w Indiach — strąconych pod koła pociągu, przygniecionych do wagonów albo zdeptanych?

Ale oto na nasz peron wpełza kolejny skład, z którego natychmiast wyskakuje kilku Hindusów i załatwia się w pośpiechu między wagonami — aha, widocznie w środku nie ma toalet, a w biegu nie bardzo się dało. Nieopodal pięcioletni chłopiec kończy właśnie defekować wychyliwszy swą maleńką postać poza krawędź peronu. Za chwilę służby porządkowe uzbrojone w wąż gumowy i słabe ciśnienie wody spróbują uprzątnąć (a właściwie przesunąć w inne miejsce) tę i dziesiątki innych ludzkich, małpich, krowich pozostałości.



Po kilkunastu minutach i ten pociąg leniwie wytoczy się z dworca, by rozcinając nieskończone pola ryżowe i palmowe gaje, mijając bosonogich wieśniaków z parasolami drepczących wśród upraw, podążyć do Jaipuru, a może nawet Bombaju. Wraz z upływem kolejnych stacji zagęszczenie ludności w wagonach szybko przekroczy pięć osób na metr kwadratowy. Ktoś zwinny wespnie się pod sufit na półkę z bagażami i będzie drzemał oparłszy głowę i nogi na czyichś pakunkach. Sprzedawcy herbaty (parzonej z cukrem i mlekiem), dziesiątki razy torując sobie drogę donośnym: „czaj! czaj!”, zainkasują kolejne sześć rupii, a sprzedawcy ryżu z warzywami czy nafaszerowanych kapustą, cebulą i ziemniakami pierożków samosa będą serwować co głodniejszym pasażerom po dwie garści prosto z wiadra lub kartonu. Być może zwinny z półki bagażowej włączy na cały regulator przeraźliwie ubogie harmonicznie hinduskie przeboje, narażając na wątpliwą rozkosz ich słuchania ponad setkę innych pasażerów, którzy — o dziwo — nie zwrócą na to najmniejszej uwagi. Między rzędami ławek przesuwać się będzie w regularnych odstępach karawana żebraków. Ktoś zacznie grać na bębenku. Rytm wybijany przez chłopca niechcący utworzy dwugłos ze stukotem kół i szyn pociągu. Nikt nie zapali papierosa, wielu Hindusów będzie za to żuć liście tytoniu, strzykając od czasu do czasu za okno lub na podłogę brunatną śliną.

Jeżeli trafi się w wagonie biały podróżnik zachłannie wpatrujący się w najbardziej równinne, najzieleńsze i w końcu najmonotonniejsze krajobrazy, jakie dotychczas spotkał, jego ruchom i gestom towarzyszyć będzie żywe zainteresowanie przynajmniej jednego z hinduskich współpasażerów. Jeśli zaś biały podróżnik wyczuje, że ktoś mu się przygląda i spojrzy w oczy pilnego obserwatora, ten wcale nie odwróci wzroku, wwiercając się nim w zaskoczonego sahiba: z niechęcią? serdecznością? zawiścią? szczerym zainteresowaniem? podejrzliwością? Z oczu Hindusa niewiele można wyczytać. Często jest w nich jakby pustka, albo coś w rodzaju przygaszonego blasku — coś nieuchwytnego, a jednocześnie tak charakterystycznego, że za każdym razem wydaje nam się, że wpatruje się w nas ten sam człowiek.

Tymczasem delhijski deszcz nie jest już tak przekonujący jak wcześniej i powoli przemienia się w mżawkę. Na peronach w związku z wielogodzinnymi opóźnieniami wszystkich pociągów rosną sterty paczek pocztowych gotowych do załadowania. Dwoje starszych ludzi, podwinąwszy powłóczyste szaty, załatwia się na tory. Wreszcie, po ponad czterech godzinach oczekiwania na „Taj Express”, wnikamy do wagonu „sleeper”, gdzie — jak sama nazwa wskazuje — śpi się. Zresztą to chyba jedyne rozsądne rozwiązanie podczas pokonywania tak wielkich odległości. Ci, którzy nie śpią — jedzą. Uśmiechnięty konduktor przerywa sprawdzanie biletów i zaproszony przez przebudzonego Hindusa z sąsiedniej wnęki (coś na kształt naszego przedziału, ale bez drzwi) zasiada naprzeciw kolegi, pilnie przypatrując się wydobywaniu kolejnych potraw — tłustych placków przypominających naleśniki i pojemnika z jakimś sosem, w którym należy maczać placki. Posiłek, poprzedzony ułożeniem wiktuałów na rozłożonym bezpośrednio na siedzeniu papierze kancelaryjnym, przebiega hałaśliwie i szybko. Prawdopodobnie z tego powodu konduktor kończy pochłanianie krótkim, zdecydowanym beknięciem. Ponieważ zaś trzeba sobie jakoś poradzić z upapranymi od sosu paluchami, przydatna okazuje się jedna z zasłonek (i tak przecież nie prana od miesięcy).

W końcu (wraz z oczekiwaniem nasza dwustukilometrowa podróż trwała niemal osiem godzin — jak to wytrzymują Japończycy, przyzwyczajeni raczej do kilkusekundowych opóźnień?) docieramy i zachwycamy się Tajem, barwnymi detalami Taju, organizacją przestrzenną Taju i przyległości. Zachwycamy się wreszcie mogolską myślą architektoniczną, która Taj powołała do istnienia. Staramy się ignorować niezliczone wycieczki ludzi białych i śniadych (ryczących wniebogłosy wewnątrz grobowca) oraz omijać stosownym łukiem miejscowych fotografów, przechadzających się po marmurowych posadzkach z pewną dozą dostojeństwa i sztucznym wyrazem twarzy rzekomych profesjonalistów. Urzeczeni kontemplujemy układane z żółtych, granatowych i wiśniowych kamyków ornamenty kwiatowe dekorujące poszczególne ściany mauzoleum. Olśniewająco biały (z daleka, bo z bliska — wielobarwny) marmur i delikatny rysunek łuków wieńczących kolejne okna i wnęki budowli nadają potężnej przecież bryle niespodziewaną zwiewność. Taj lekko unosi się nad Jamuną.




Nasza groteskowo zwięzła wizyta w najdroższym (prawie 20$ za wstęp — w cenę wliczone osobliwe kapcie przydatne na rozpalonych słońcem marmurach) zabytku Indii dobiega końca. Tuż za murami z czerwonego piaskowca czyhają już sprzedawcy napojów regenerujących i tandetnych miniaturek świetlistego Taju. Sąsiednią ulicę majestatycznym krokiem przecina wielbłąd. Po krótkich utarczkach z tutejszymi rikszarzami ustalamy korzystną cenę za dowóz na stację, gdzie spędzimy następne godziny w oczekiwaniu na opóźniony pociąg do Delhi.

Na torach, klucząc między stertami organicznych i syntetycznych odpadków, żerują szczury. Żebracy z podziwu godną konsekwencją przesuwają się wzdłuż peronów, wyciągając ręce w rutynowym geście. Naręczni handlarze wodą, samosami i pamiątkami ostatniej szansy, prowadząc negocjacje z pasażerami wewnątrz wagonów („Look! Taj very nice, sir!”), próbują dotrzymać kroku wytaczającym się ze stacji składom. W końcu lekko zdyszany głos stacyjnej zapowiadaczki („May I have your kind attention, please!”) dyscyplinuje znużonych oczekujących. W oddali pobłyskują już żółte ślepia wypatrywanego pociągu.