2009/08/20

Tłumaczenie: Fred Reed „Inne czasy i obyczaje”

Szuflowanie piasku wbrew nadchodzącej fali

Gdy dumam nad naszą osobliwie niezrównoważoną cywilizacją, zdolną umieścić wózki golfowe na Marsie, ale niezdolną dorównać poezji skąpanego w błocie Londynu epoki elżbietańskiej, zastanawiam się, dlaczego właśnie tacy jesteśmy. Pod względem technologicznym Stany Zjednoczone są przewspaniałe – Ateny fizyki półprzewodnikowej. Mimo to wielkie orkiestry umierają niewysłuchane, nie mamy Szekspira ani Dantego – ani pojęcia o tym, dlaczego moglibyśmy ich potrzebować, a religijność albo jest przytłumiona, albo przejawia się w sposób opryskliwy i wrogi. Dlaczego?

Sądzę, że to dlatego, iż nasze otoczenie decyduje nie tylko o tym, co myślimy, ale również o tym, o czym jesteśmy w stanie pomyśleć. Żyjemy w przestrzeni wielkomiejskiej [urban], ale wielce bezładnej [not urbane], wśród wyjących syren, w powietrzu posiwiałym od spalin i zniszczonym jazgotem autobusów. Zarzuty nie stają się nieprawdziwe od tego, że często się je powtarza. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Whitmana tworzącego w centrum handlowym.

Pośpiech i skomplikowanie wszystkiego zbierają swoje żniwo. Jako społeczeństwo możemy być nazywani Niespokojnymi. A stąd – Niezamyślonymi.

Inny sposób życia jest – albo był – możliwy. Dawno temu spędziłem lato w Hampden-Sydney, moim małym college’u na ogromnym zalesionym kampusie w wiejskiej wtedy jeszcze Wirginii. Studenci, Bogu dzięki, wyjechali.

Wzdłuż Via Sacra (tak nazywała się jedyna droga na obszarze kampusu) pod niekończącym się błękitnym niebem panowała cisza, absolutna cisza – jeśli nie liczyć ćwierkania ptaków i zawodzenia owadów dochodzącego z koron sędziwych dębów. To może dźwięki, ale nie hałas. To nawet nie muzyka, ale coś dawniejszego, starszego, wcześniejszego, lepszego. Vivaldi był wielkim człowiekiem, ale tutaj nie miałby szans. Domy profesorów, często stare i dostojne, choć bez ostentacji, przyglądały się okolicy z podwórek ocienionych wiekowymi drzewami. Było cicho i ciepło; i znajdowałeś się sam na sam ze swoimi myślami.

To było strasznie nienowoczesne. Nocą gwiazdy świeciły na czarnym bezkresie nieba i nie dobiegał cię żaden hałas. Żaden. Tutaj Thoreau mógłby pisać, a Corot malować. Nie sądzę, aby dało się to robić w zgiełkliwej podmiejskiej ohydzie.

Podążając Via Sacra dochodziłeś do Black Bottom, gdzie droga kończyła się w lesie i gdzie był staw, a na nim łabędź. To nie było miejsce, którego zdjęcia umieszczano by w magazynach fotograficznych – ale po prostu zaciszny, głośny od gwaru owadów las w Wirginii. W moim coraz dłuższym życiu nigdy nie widziałem niczego spokojniejszego. Po lewej ścieżka z rudej gliny nakrapianej miką wiła się coraz bardziej w dół do Slippery Rock. Tutaj, głęboko w lesie, mały strumyk pluskał cicho między czerwonymi brzegami, prześlizgując się nad omszałym płaskim kamieniem. Niewielu znało to miejsce. Mój ojciec, jeszcze zanim doprowadzono elektryczność, przychodził tu, żeby wślizgiwać się do położonego niżej stawku. Ja też.

Wiele popołudni spędziłem tam czytając, albo nic nie robiąc, albo oglądając nartniki ślizgające się na powierzchni wody z nogami w lekkich wklęsłościach. Jako że studiowałem wtedy fizykę i chemię, wiedziałem co nieco o napięciu powierzchniowym, surfaktantach i preferencjach do tworzenia wiązań wodorowych, ale wiedziałem też, że przyglądam się czemuś niepojętemu. To nie była obserwacja naukowa. Naukowcy patrzą na każdą rzecz w oderwaniu od wszystkich innych, lecz – z wyjątkiem ludzi wielkich – nie zauważają całości. Niewielu jest wielkich na ziemi.

Takie miejsca zmieniają wewnętrzny świat człowieka. W Slippery Rock rozmyślałem o rzeczach, o których nie mógłbym pomyśleć w Arlington w Wirginii, zaraz obok Waszyngtonu, z jego syrenami, ruchem ulicznym i milcząco gniewnymi ludźmi podłączonymi do iPodów. Wilson Boulevard, gdzie mieszkałem, nie był wcale straszny. Lubiłem położone przy nim restauracje, bary i lokale z sushi. Ludzie nie byli źli. Ale było przeraźliwie niespokojnie.

Nie jestem religijny – przynajmniej nie w znaczeniu, że wierzę, iż mam odpowiedzi; ale jestem religijny w tym sensie, że znam pytania. Wiem, że istnieją sprawy, których nie możemy wiedzieć – sprawy ważniejsze nawet niż znalezienie małżonka przed ukończeniem trzydziestki. Większość z nas niewątpliwie o tym wie. Niełatwo jednak uwolnić się od ustalonego trybu życia. Próbujemy. Ludzie śpieszą do Europy w poszukiwaniu tego, co stare, spokojne i ładne. Akwizytorzy nieruchomości rozumieją ten pęd i nawołują do kupowania spokojnego wiejskiego życia, jednocześnie budując centra handlowe, które to uniemożliwią. I tak w Arkadii zjawia się pośpiech. Ludzie myślą wtedy o ucieczce do następnego małego miasteczka. Zużywamy niezwykle dużo czasu na uciekanie przed samymi sobą. Może zamiast tego powinniśmy zbudować takie miejsce, które będzie nam się podobało.

Nie możemy, bo o biegu rzeczy decyduje się na odległość, po korporacyjnemu. Mamy mały wybór jeśli chodzi o miejsce zamieszkania – nie dlatego, żebyśmy nie mogli się przeprowadzić, ale dlatego, że wszystkie miejsca stają się takie same. Położone na Południu miasteczko ze starymi domostwami i szaro-zielonym mchem hiszpańskim zwieszającym się brodami z drzew ustępuje centrom handlowym i restauracjom sieci Ruby Tuesday. Być może zachowano centrum miasteczka z miejscami parkingowymi dla autokarów wycieczkowych, tak aby przyjezdni mogli mieć Doświadczenie Południa. Miasteczko przemienione w wystawę osobliwości nie jest już właściwie miasteczkiem.

Tak niewiele pozostało spośród tego, co lokalne. Były takie czasy, że dwupasmowe szosy wiły się wśród spowitych mgłą dolin w górach Great Smoky; na ich pomarszczonych zboczach przycupnęły małe miasteczka i rodzinne restauracje – każda inna od pozostałych. Barstow było pustynnym miasteczkiem ludzi pustyni, a Nowy Orlean był miastem, a nie parkiem rozrywki.

Teraz – nie. Rzeczy są i jednakowe, i brzydkie. Korporatczycy nabyli umiejętność taśmowego wbijania w krajobraz sklepów, domów, osiedli – tanich, bo identycznych – ze względu na cudeńka masowej produkcji – i któż zdoła powiedzieć im „nie”? Nie da się zatrzymać postępu – mówią reklamiarze – chociaż nie powiem, żebym jakiś postęp zauważał.

I, oczywiście, ludzie chcą, albo myślą, że chcą, zgiełku, zestandaryzowanych przedmieść i sklepów franczyzowych. Budowa dostarcza na krótko miejsc pracy, Wal-Mart faktycznie sprzedaje pilarki po niskich cenach, a jedzenie w restauracjach Ruby Tuesday jest dobre. Młodzi lubią hałas, a sklep sprzedający trzydzieści rodzajów butów do biegania ludziom, którzy nie biegają, to z pewnością nic złego. Dopiero później wdaje się znudzenie i pustka – zaczynają odczuwać je dzieci, które mają jedynie centra handlowe – nigdy lasy. Chomiki mają kołowrotki do biegania. My kupujemy rzeczy.

Podejrzewam, że niewielu osobom naprawdę podoba się to, co mamy – ale jak się od tego uwolnić? Prawdopodobnie większość ma niezbyt wyraźne przeczucie, czym jest to, od czego chce uciec – a poza tym nie ma dokąd uciekać. Jak w obłożnie jazgotliwych, śmierdzących spalinami, zatłoczonych miastach, gdzie gwiazdy nikną za zasłoną dymu, gdzie płyną na pół trujące rzeki, a duża część populacji ledwie radzi sobie z czytaniem, ktokolwiek może pomyśleć o czymkolwiek poza giełdą i kolejną pustą kopulacją? Nie ma Milne’ów, Donne’ów i Marlowe’ów, bo nie mogą zaistnieć; a my ich nie chcemy, bo nie umiemy ich chcieć.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, Other Times and Ways, http://www.fredoneverything.net/Walden%20III.shtml

Other Times and Ways opublikowano na stronie Freda Reeda Fred On Everything w 2008 r.





No comments: