[Phil] Spector was most famous for his production technique, the “Wall of Sound.” To achieve it, he piled layer upon layer of superfluous sound onto each recording, ornamenting lead vocals with near constant background vocals, choirs oohing and ahhing, strings, horns, two basses, several guitars, and a host of echo and doubling effects.
Spector considers himself another Wagner, but he was more of a musical Hitler. For him, the Wall of Sound was about control. By eliminating any hint of silence in a recording, he forced the listener to be completely passive, free from that moment of anticipation that permits the mind to fill in the next blank. To listen to a Spector production is to be “immersed” in Phil.
On a broader level, we live in Spector’s Wall of Sound. Not a single second of our lives is meant for silence. We have our iPods, cellphones, TVs, web browsers, and radios. And everyone else has his, too. The car in the next lane has its subwoofer, as does the kid down the street. Outside the window at work, the sound of RPMs rising and falling continues throughout the day. Inside the office, the hard drive spins and the cooling fan whirs, the landline rings and the copier turns. The mouse clicks, the keys click, and we click through the pages on the web browser, filled with embedded commercials, songs, audio clips from films. Then these sounds follow us home. And even at night, when the sound of passing engines and mufflers is less frequent, we can hear the click of the thermostat, the furnace lighting, the fan springing to life. Our Wall of Sound culture delivers noise at such a decibel level that, even in our few quiet moments, the reverberations of songs (“I can’t get that tune out of my head”) fill our quiet moments. Yet we crave sound so much that we purchase noise machines to help us sleep.
What we do not want is silence. Silence is awkward—makes for awkward pauses. And we are comfortable enough with our Wall of Sound that we assume this has no effect on our ability to hear.
. . . the goal of silence is not merely to eliminate noise: It is to hear the voice of God. And in order to hear, we have to have “ears to hear.”
The culture of Christendom was a culture of leisure, because Christianity is a religion first of sound, and then of sight—of word before image. This is no iconoclasm: It is only to say that, in the economy of grace, the image serves the word. For all of their splendor and majesty, the great cathedrals of the West are designed chiefly to evoke silence and, thus, focus the attention of the hearer on the Gospel.
Our media culture, flanked on all sides by the Wall of Sound, is only bound by the limits of its own technology and the perversity of those who use it. And our noisy technology has gone to great lengths to eliminate the natural barriers of place from every aspect of life.
The naked individual lives in a fantasy world in which he is free from all outside influence. Our noisy machines make us independent of others by doing their work.
. . . that independence remains a mere illusion. For with the loss of “oral culture” . . . came the loss of memory, of place, of identity. We exchanged mediators for media. We must now trust people whom we will never see, whose real voices we will never hear, to tell us what’s important; they discern for us the signs of the times. They fill our ears with words, which only adds to the noise.
Silence shatters the illusion of independence, breaking down our Wall of Sound that protects us from Reality. When our souls are still, we can no longer drown out the voice of conscience or, more importantly, of the Logos. Yes, grace is required for us to answer the call of God; but we have to turn down the TV to hear the telephone ringing.
I do wonder, though: If our culture is surrounded by a Wall of Sound, who is our Phil Spector? Who are we taking our cues from? Surely, it must be someone who is desperate for us not to hear, or believe, the voice of God. Someone who wishes to immerse us in himself. Someone who wants us to be altogether passive, easier to control. Someone who would say, “It’s not about the Song, it’s about me.” That sounds like the one who said in the beginning, “Did God really say?” and “You will not surely die” and “Your eyes will be opened” and “I think I killed somebody.”
[G.S. said:] I would suggest that the distinction to be made is not between sound vs. silence, but rather noise vs. harmony.
Neither sound nor silence can be identified as categorically good or categorically bad — rather, each is a good in some particular contexts, while bad in others.
Aaron D. Wolf, Wall of Sound: Noise as the Basis of Culture, http://www.chroniclesmagazine.org/?p=245
Tamten nie mógł tego wiedzieć, czym jest prawdziwa miłość. Niczym z tego, co pokazują w filmach. Prawdziwa miłość odmienia cię całego i przestraja tak, że poza tą jedną, jedyną kobietą już nikt ani nic już dla ciebie nie istnieje. Tylko jej skóra ma smak, który budzi w tobie pożądanie. Tylko jej głos, jej ruchy, jej ciało zachowują powab, pozostają zdolne rozpalić w tobie ogień. Inne kobiety bledną, zlewają się z tłem, niegodne uwagi, i dopiero wtedy, gdy ten stary frazes, że nie widzi się poza swą żoną świata, stanie się prawdą – dopiero wtedy można poznać, czym jest naprawdę miłość i bijąca z niej siła.
Chłonął jej dotyk, w ciemności pełnej szeptów i złotawych pobłysków dalekiego światła na jej skórze. Szeptał jej imię, całując jej ramiona, piersi... Jeszcze jedna rzecz, o której jego prorocy kłamali. Ci nieszczęśni, biedni ludzie, którzy obijają się o siebie w klatce życia i natychmiast odskakują, którzy wciąż próbują z kimś nowym, którzy tak mocno wierzą w swoje prawo do szczęścia i stale sobie powtarzają, jak bardzo im się ono należy – ci nieszczęśni ludzie nigdy go nie odnajdą. Będą próchnieć od środka, będą wmawiać sobie, że to, co mogą mieć, krótka rozkosz, przelotny nastrój, że to jest właśnie tym, czym być powinno – i nie będą mogli zrozumieć, co tracą i dlaczego. Może właśnie stąd tyle w ludziach szaleństwa; nikt ich nie nauczył, że szczęście nie bywa przynoszone podmuchem losu, że trzeba budować je codziennie z najdrobniejszych spraw, uśmiechów, zgromadzonych rzeczy i codziennych rytuałów. Że trzeba zakląć każdą szczęśliwą chwilę we wspólnym życiu, jak w krysztale, aby płonęła wiecznie. I że nie wolno słuchać fałszywych proroków miłości, którzy nigdy jej w życiu nie znaleźli i nie wiedzą, czym może i powinna ona być.
Rafał A. Ziemkiewicz, Pieprzony los kataryniarza, Warszawa 1999, s. 246-247
Ultimately, abortion, homosexuality, contraception, and widespread fornication are not merely things brought about by social activists seeking to destroy public morality. Every generation has those, but not every generation has lived through the hell of the last 200 years. The above are things brought about not because social activists convince us to do them, but because big international money is behind them.
We can produce all the studies we want showing that abortion is bad, that the fetus is fully alive and certainly aware of the fact it is being gruesomely murdered. We can make all the links we want between abortion and cancer, the pill and cancer, the psychological effects of both, but it doesn't matter because money is backing abortion . . . It will not end until we dismantle the inordinate power of big business and the industrial media complex.
Ryan Grant, Why I don't normally write on life-issues, http://athanasiuscm.blogspot.com/2008/06/why-i-dont-normally-write-on-life.html
Sądzę, że powód mniejszej znajomości postaci św. Józefa jest głębszy niż fakt, że Ewangelie mówią o nim niewiele. Jest to raczej efekt jego własnej decyzji, by pozostać na drugim planie, by być dobrym cieniem Maryi i Jezusa, by być dla nich parasolem przyjaźni, troski i czułości, by być dyskretnie obecnym po to, aby osoby, które najbardziej pokochał, czuły się najmocniej chronione i bezpieczne. Dla św. Józefa było oczywiste, że im dojrzalsza i silniejsza jest miłość mężczyzny do żony i dziecka, tym bardziej on sam pragnie pozostać w cieniu i ukryciu.
Postawa Józefa potwierdza, że jest on człowiekiem wiary i modlitwy. W obliczu zaskakujących losów Maryi i Jej Syna, Józef nie kieruje się własną spontanicznością czy mądrością, lecz pozostaje wsłuchany w głos Boga i posłuszny woli Bożej do końca.
Józef i Maryja stopniowo odkrywali sens ich wspólnej historii i wolę Bożą wobec nich. Obydwoje potrzebowali czasu, by dorastać do zadań i do formy życia, do której Bóg ich powołał.
Józef uświadamia wszystkim mężom i ojcom wszystkich czasów, że to, czego najbardziej potrzebują ich bliscy, to ich miłość i obecność, a nie stworzenie jakichś zewnętrznych warunków wygody czy materialnego dobrobytu.
Ofiarowanie Jezusa w świątyni jest gestem głębokiego zawierzenia Józefa wobec Boga. W tym geście Józef przypomina wszystkim, że każdy rodzic, który dojrzale kocha swoje dziecko, przynosi je do Boga, gdyż wie, że Bóg jest jeszcze wspanialszym Rodzicem, który bardziej rozumie i dojrzalej kocha dziecko niż jego rodzice. Powierzenie dziecka opiece Bożej, przyprowadzanie dziecka do Boga, pragnienie, by Bóg to dziecko adoptował, to szczyt miłości i mądrości rodziców w każdych czasach.
Józef wie już tak wiele o tym niezwykłym Dziecięciu, ale nadal zdumiewa się Jego tajemnicą. To kolejne zadanie ojca: zdumiewać się tajemnicą dziecka.
Józef nie waha się ani chwili. Natychmiast bierze ze sobą Żonę i Jej Syna i ucieka do Egiptu. Z pewnością nie ma pieniędzy, ani miejsca, w którym mógłby się schronić w obcym kraju. Ucieka nie wiedząc, jak długo pozostanie na wygnaniu. Po ludzku rzecz biorąc jest w sytuacji rozpaczliwej. Jednak Józef nie rozpacza, gdyż wie, że znajduje się pod opieką Boga i jest pewien swojej miłości do tych, których chroni.
Józef może uratować Jezusa tylko dlatego, że posłuchał głosu Bożego i że nieustannie współpracuje z Bogiem. W obliczu jego postawy można postawić pytanie: ileż dzieci, iluż nastolatków zostałoby uratowanych, gdyby ich rodzice nie próbowali wychowywać swoich dzieci i troszczyć się o nie jedynie własną mocą, lecz gdyby przyprowadzali te dzieci do Boga i u Boga szukali mądrości oraz siły, by wychowywać i chronić swoje dzieci przed zagrożeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi.
Józef — podobnie, jak każdy dojrzały rodzic — wie, że nawet [...] dziecko [przerastające rodziców w horyzontach myślenia i działania] nie przestaje być dzieckiem. Ono nadal potrzebuje mądrości rodziców i wsparcia z ich strony. Również wtedy, gdy rozumie bardzo dużo z tajemnicy życia i szlachetnego postępowania. Słów, których najbardziej potrzebuje, słów prawdy, a zwłaszcza słów miłości, nie może dziecko wypowiedzieć do samego siebie. Musi usłyszeć je od tych, którzy je najbardziej kochają.
Józef i Maryja znajdują Jezusa w świątyni, a nie gdzie indziej. Oto najlepszy sprawdzian odpowiedzialnego wychowania: odnajdowanie własnych dzieci w świątyni, odkrywanie, że żyją one w obecności Boga, że słuchają głosu sumienia, że są zaprzyjaźnione z Tym, który je najpełniej rozumie, kocha i chroni.
ks. Marek Dziewiecki, Święty Józef – psychospołeczny portret dojrzałego mężczyzny, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/s_jozef_mezcz.html
The online world has its own cliches and truisms, none so haggard as the belief that reliable written communication is impossible without frequent use of emoticons, better known as the "smileys." . . . Emoticons are the electronic equivalent of spin doctors: commonly inserted at the end of a sentence that is meant to be interpreted as sarcasm, or, in general, whenever the writer fears his or her prose may be about to jump the iron rails of literalism.
. . . emoticon users all proffer the same rationale for the smiley tic: since the streams of ascii characters flowing across the Internet (usually described as "cold," "mechanistic," etc.) cannot carry body language or tone, the missing cues must be supplied through punctuation.
Never addressed by such people is the question of how humans have managed to communicate with the written word for thousands of years without strewing crudely fashioned ideograms across their parchments. It is as if the written word were a cutting-edge technology without useful precedents. Some hackers actually go so far as to maintain, with a straight face (:-I), that words on a computer screen are different from words on paper--implying that writers of e-mail have nothing useful to learn from Dickens or Hemingway, and that time spent reading old books might be better spent coming up with new emoticons.
Other smiley partisans maintain that, since many messages are tossed off extemporaneously, the medium has more in common with talking than writing, hence the need for emoticons. This neatly sidesteps the awkward fact that what these people are engaged in is, in fact, nothing other than plain old writing and reading, and that, as always, they may have to invest some time and effort in the act if they don't want to mess it up.
. . . members of the anti-smiley underground constitute something of a secret subculture; they can find each other only through lengthy exchanges of smiley-free messages, growing more certain with each unadorned sentence that they have found a fellow traveler.
The irony is, Net culture was unusually literate. The pioneers of the Net were hackers, people who routinely spend twelve to sixteen hours a day editing text, and whose favorite leisure-time activity is inhaling fantasy and science fiction novels by the pallet load. These people are no strangers to words. . . . in hacker argot, the emoticon is a "kludge," a hasty and inelegant patch on a problem that's too difficult to solve just now.
[Later Neal Stephenson wrote that he no longer agrees with the above text.]
Neal Stephenson, Smiley's people, http://www.spesh.com/lee/ns/smiley.html
Conversation between Edward 'Brill' Lyle and Robert Clayton Dean. From the movie Enemy Of The State (Tony Scott, 1998).
[N]iewolnictwo w stanach południowych nie było wcale „produktem rynku”, ale raczej rezultatem ingerencji państwa i to nie „rynek”, ale prawodawstwo państwowe było odpowiedzialne za jego zyskowność.
[...] praca wolnego człowieka jest bardziej produktywna niż niewolnika, a jeśli do tego ma być tańsza „w eksploatacji”, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby „rynkowo” wyparła droższą konkurencję. I rzeczywiście do pewnego stopnia miało to miejsce.
Południowi plantatorzy byli w pełni świadomi faktu, że ich niewolnicy nadają się tylko do wykonywania relatywnie prostych czynności. Każda bardziej skomplikowana praca wymagałaby wykształcenia, a to z kolei nie tylko zwiększałoby koszty posiadania niewolnika, ale także stwarzało ryzyko, że – mówiąc wprost – ów zmądrzeje i zapragnie wolności. Z tych właśnie powodów w latach 1790-1810 stopniowo wzrastała liczba wyzwalanych niewolników, którzy powiększali grono wolnych robotników i tym samym jeszcze bardziej zwiększali konkurencję dla niewolnictwa, przyczyniając się do kolejnych wyzwoleń. Gdyby temu samonapędzającemu się rynkowemu procesowi pozwolono spokojnie funkcjonować przez kolejne lata do roku 1860, trzeba by uwolnić dwa razy więcej niewolników, niż w ogóle ich było. Jednakże w 1800 r. stopa wyzwoleń znacznie się obniżyła, a w latach 1830-1860 spadła nawet do zera za sprawą stanowych przepisów, które zabraniały zwracania wolności niewolnikom.
Jakkolwiek trudno może w to uwierzyć, prawo własności do kupowanego niewolnika nie było wcale nieograniczone, gdyż krępował je wydawany przez legislaturę stanową zakaz wyzwolenia go, niezależnie od warunków, na jakich miałoby się to odbyć. Niewolnik nie mógł się wykupić, a właściciel nie mógł, pod groźbą srogiej kary, zagwarantować mu wolności nawet w testamencie. Niewolnicy byli więc tak na dobrą sprawę własnością legislatury stanowej.
Juliusz Jabłecki, Ekonomika niewolnictwa i wyzwolenia, http://www.mises.pl/287
On a broader level, we live in Spector’s Wall of Sound. Not a single second of our lives is meant for silence. We have our iPods, cellphones, TVs, web browsers, and radios. And everyone else has his, too. The car in the next lane has its subwoofer, as does the kid down the street. Outside the window at work, the sound of RPMs rising and falling continues throughout the day. Inside the office, the hard drive spins and the cooling fan whirs, the landline rings and the copier turns. The mouse clicks, the keys click, and we click through the pages on the web browser, filled with embedded commercials, songs, audio clips from films. Then these sounds follow us home. And even at night, when the sound of passing engines and mufflers is less frequent, we can hear the click of the thermostat, the furnace lighting, the fan springing to life. Our Wall of Sound culture delivers noise at such a decibel level that, even in our few quiet moments, the reverberations of songs (“I can’t get that tune out of my head”) fill our quiet moments. Yet we crave sound so much that we purchase noise machines to help us sleep.
What we do not want is silence. Silence is awkward—makes for awkward pauses. And we are comfortable enough with our Wall of Sound that we assume this has no effect on our ability to hear.
. . . the goal of silence is not merely to eliminate noise: It is to hear the voice of God. And in order to hear, we have to have “ears to hear.”
The culture of Christendom was a culture of leisure, because Christianity is a religion first of sound, and then of sight—of word before image. This is no iconoclasm: It is only to say that, in the economy of grace, the image serves the word. For all of their splendor and majesty, the great cathedrals of the West are designed chiefly to evoke silence and, thus, focus the attention of the hearer on the Gospel.
Our media culture, flanked on all sides by the Wall of Sound, is only bound by the limits of its own technology and the perversity of those who use it. And our noisy technology has gone to great lengths to eliminate the natural barriers of place from every aspect of life.
The naked individual lives in a fantasy world in which he is free from all outside influence. Our noisy machines make us independent of others by doing their work.
. . . that independence remains a mere illusion. For with the loss of “oral culture” . . . came the loss of memory, of place, of identity. We exchanged mediators for media. We must now trust people whom we will never see, whose real voices we will never hear, to tell us what’s important; they discern for us the signs of the times. They fill our ears with words, which only adds to the noise.
Silence shatters the illusion of independence, breaking down our Wall of Sound that protects us from Reality. When our souls are still, we can no longer drown out the voice of conscience or, more importantly, of the Logos. Yes, grace is required for us to answer the call of God; but we have to turn down the TV to hear the telephone ringing.
I do wonder, though: If our culture is surrounded by a Wall of Sound, who is our Phil Spector? Who are we taking our cues from? Surely, it must be someone who is desperate for us not to hear, or believe, the voice of God. Someone who wishes to immerse us in himself. Someone who wants us to be altogether passive, easier to control. Someone who would say, “It’s not about the Song, it’s about me.” That sounds like the one who said in the beginning, “Did God really say?” and “You will not surely die” and “Your eyes will be opened” and “I think I killed somebody.”
[G.S. said:] I would suggest that the distinction to be made is not between sound vs. silence, but rather noise vs. harmony.
Neither sound nor silence can be identified as categorically good or categorically bad — rather, each is a good in some particular contexts, while bad in others.
Aaron D. Wolf, Wall of Sound: Noise as the Basis of Culture, http://www.chroniclesmagazine.org/?p=245
_______
Tamten nie mógł tego wiedzieć, czym jest prawdziwa miłość. Niczym z tego, co pokazują w filmach. Prawdziwa miłość odmienia cię całego i przestraja tak, że poza tą jedną, jedyną kobietą już nikt ani nic już dla ciebie nie istnieje. Tylko jej skóra ma smak, który budzi w tobie pożądanie. Tylko jej głos, jej ruchy, jej ciało zachowują powab, pozostają zdolne rozpalić w tobie ogień. Inne kobiety bledną, zlewają się z tłem, niegodne uwagi, i dopiero wtedy, gdy ten stary frazes, że nie widzi się poza swą żoną świata, stanie się prawdą – dopiero wtedy można poznać, czym jest naprawdę miłość i bijąca z niej siła.
Chłonął jej dotyk, w ciemności pełnej szeptów i złotawych pobłysków dalekiego światła na jej skórze. Szeptał jej imię, całując jej ramiona, piersi... Jeszcze jedna rzecz, o której jego prorocy kłamali. Ci nieszczęśni, biedni ludzie, którzy obijają się o siebie w klatce życia i natychmiast odskakują, którzy wciąż próbują z kimś nowym, którzy tak mocno wierzą w swoje prawo do szczęścia i stale sobie powtarzają, jak bardzo im się ono należy – ci nieszczęśni ludzie nigdy go nie odnajdą. Będą próchnieć od środka, będą wmawiać sobie, że to, co mogą mieć, krótka rozkosz, przelotny nastrój, że to jest właśnie tym, czym być powinno – i nie będą mogli zrozumieć, co tracą i dlaczego. Może właśnie stąd tyle w ludziach szaleństwa; nikt ich nie nauczył, że szczęście nie bywa przynoszone podmuchem losu, że trzeba budować je codziennie z najdrobniejszych spraw, uśmiechów, zgromadzonych rzeczy i codziennych rytuałów. Że trzeba zakląć każdą szczęśliwą chwilę we wspólnym życiu, jak w krysztale, aby płonęła wiecznie. I że nie wolno słuchać fałszywych proroków miłości, którzy nigdy jej w życiu nie znaleźli i nie wiedzą, czym może i powinna ona być.
Rafał A. Ziemkiewicz, Pieprzony los kataryniarza, Warszawa 1999, s. 246-247
_______
Ultimately, abortion, homosexuality, contraception, and widespread fornication are not merely things brought about by social activists seeking to destroy public morality. Every generation has those, but not every generation has lived through the hell of the last 200 years. The above are things brought about not because social activists convince us to do them, but because big international money is behind them.
We can produce all the studies we want showing that abortion is bad, that the fetus is fully alive and certainly aware of the fact it is being gruesomely murdered. We can make all the links we want between abortion and cancer, the pill and cancer, the psychological effects of both, but it doesn't matter because money is backing abortion . . . It will not end until we dismantle the inordinate power of big business and the industrial media complex.
Ryan Grant, Why I don't normally write on life-issues, http://athanasiuscm.blogspot.com/2008/06/why-i-dont-normally-write-on-life.html
_______
Sądzę, że powód mniejszej znajomości postaci św. Józefa jest głębszy niż fakt, że Ewangelie mówią o nim niewiele. Jest to raczej efekt jego własnej decyzji, by pozostać na drugim planie, by być dobrym cieniem Maryi i Jezusa, by być dla nich parasolem przyjaźni, troski i czułości, by być dyskretnie obecnym po to, aby osoby, które najbardziej pokochał, czuły się najmocniej chronione i bezpieczne. Dla św. Józefa było oczywiste, że im dojrzalsza i silniejsza jest miłość mężczyzny do żony i dziecka, tym bardziej on sam pragnie pozostać w cieniu i ukryciu.
Postawa Józefa potwierdza, że jest on człowiekiem wiary i modlitwy. W obliczu zaskakujących losów Maryi i Jej Syna, Józef nie kieruje się własną spontanicznością czy mądrością, lecz pozostaje wsłuchany w głos Boga i posłuszny woli Bożej do końca.
Józef i Maryja stopniowo odkrywali sens ich wspólnej historii i wolę Bożą wobec nich. Obydwoje potrzebowali czasu, by dorastać do zadań i do formy życia, do której Bóg ich powołał.
Józef uświadamia wszystkim mężom i ojcom wszystkich czasów, że to, czego najbardziej potrzebują ich bliscy, to ich miłość i obecność, a nie stworzenie jakichś zewnętrznych warunków wygody czy materialnego dobrobytu.
Ofiarowanie Jezusa w świątyni jest gestem głębokiego zawierzenia Józefa wobec Boga. W tym geście Józef przypomina wszystkim, że każdy rodzic, który dojrzale kocha swoje dziecko, przynosi je do Boga, gdyż wie, że Bóg jest jeszcze wspanialszym Rodzicem, który bardziej rozumie i dojrzalej kocha dziecko niż jego rodzice. Powierzenie dziecka opiece Bożej, przyprowadzanie dziecka do Boga, pragnienie, by Bóg to dziecko adoptował, to szczyt miłości i mądrości rodziców w każdych czasach.
Józef wie już tak wiele o tym niezwykłym Dziecięciu, ale nadal zdumiewa się Jego tajemnicą. To kolejne zadanie ojca: zdumiewać się tajemnicą dziecka.
Józef nie waha się ani chwili. Natychmiast bierze ze sobą Żonę i Jej Syna i ucieka do Egiptu. Z pewnością nie ma pieniędzy, ani miejsca, w którym mógłby się schronić w obcym kraju. Ucieka nie wiedząc, jak długo pozostanie na wygnaniu. Po ludzku rzecz biorąc jest w sytuacji rozpaczliwej. Jednak Józef nie rozpacza, gdyż wie, że znajduje się pod opieką Boga i jest pewien swojej miłości do tych, których chroni.
Józef może uratować Jezusa tylko dlatego, że posłuchał głosu Bożego i że nieustannie współpracuje z Bogiem. W obliczu jego postawy można postawić pytanie: ileż dzieci, iluż nastolatków zostałoby uratowanych, gdyby ich rodzice nie próbowali wychowywać swoich dzieci i troszczyć się o nie jedynie własną mocą, lecz gdyby przyprowadzali te dzieci do Boga i u Boga szukali mądrości oraz siły, by wychowywać i chronić swoje dzieci przed zagrożeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi.
Józef — podobnie, jak każdy dojrzały rodzic — wie, że nawet [...] dziecko [przerastające rodziców w horyzontach myślenia i działania] nie przestaje być dzieckiem. Ono nadal potrzebuje mądrości rodziców i wsparcia z ich strony. Również wtedy, gdy rozumie bardzo dużo z tajemnicy życia i szlachetnego postępowania. Słów, których najbardziej potrzebuje, słów prawdy, a zwłaszcza słów miłości, nie może dziecko wypowiedzieć do samego siebie. Musi usłyszeć je od tych, którzy je najbardziej kochają.
Józef i Maryja znajdują Jezusa w świątyni, a nie gdzie indziej. Oto najlepszy sprawdzian odpowiedzialnego wychowania: odnajdowanie własnych dzieci w świątyni, odkrywanie, że żyją one w obecności Boga, że słuchają głosu sumienia, że są zaprzyjaźnione z Tym, który je najpełniej rozumie, kocha i chroni.
ks. Marek Dziewiecki, Święty Józef – psychospołeczny portret dojrzałego mężczyzny, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/s_jozef_mezcz.html
_______
The online world has its own cliches and truisms, none so haggard as the belief that reliable written communication is impossible without frequent use of emoticons, better known as the "smileys." . . . Emoticons are the electronic equivalent of spin doctors: commonly inserted at the end of a sentence that is meant to be interpreted as sarcasm, or, in general, whenever the writer fears his or her prose may be about to jump the iron rails of literalism.
. . . emoticon users all proffer the same rationale for the smiley tic: since the streams of ascii characters flowing across the Internet (usually described as "cold," "mechanistic," etc.) cannot carry body language or tone, the missing cues must be supplied through punctuation.
Never addressed by such people is the question of how humans have managed to communicate with the written word for thousands of years without strewing crudely fashioned ideograms across their parchments. It is as if the written word were a cutting-edge technology without useful precedents. Some hackers actually go so far as to maintain, with a straight face (:-I), that words on a computer screen are different from words on paper--implying that writers of e-mail have nothing useful to learn from Dickens or Hemingway, and that time spent reading old books might be better spent coming up with new emoticons.
Other smiley partisans maintain that, since many messages are tossed off extemporaneously, the medium has more in common with talking than writing, hence the need for emoticons. This neatly sidesteps the awkward fact that what these people are engaged in is, in fact, nothing other than plain old writing and reading, and that, as always, they may have to invest some time and effort in the act if they don't want to mess it up.
. . . members of the anti-smiley underground constitute something of a secret subculture; they can find each other only through lengthy exchanges of smiley-free messages, growing more certain with each unadorned sentence that they have found a fellow traveler.
The irony is, Net culture was unusually literate. The pioneers of the Net were hackers, people who routinely spend twelve to sixteen hours a day editing text, and whose favorite leisure-time activity is inhaling fantasy and science fiction novels by the pallet load. These people are no strangers to words. . . . in hacker argot, the emoticon is a "kludge," a hasty and inelegant patch on a problem that's too difficult to solve just now.
[Later Neal Stephenson wrote that he no longer agrees with the above text.]
Neal Stephenson, Smiley's people, http://www.spesh.com/lee/ns/smiley.html
_______
BRILL
See, the government's been in bed with the entire telecommunications industry since the '40s. They've infected everything. They can get into your bank statements, your computer files, your e-mail, listen to your phone calls.
ROBERT
My wife's been saying that for years.
BRILL
Every wire, every airwave. The more technology you use, the easier it is for them to keep tabs on you. It's a brave new world out there.
See, the government's been in bed with the entire telecommunications industry since the '40s. They've infected everything. They can get into your bank statements, your computer files, your e-mail, listen to your phone calls.
ROBERT
My wife's been saying that for years.
BRILL
Every wire, every airwave. The more technology you use, the easier it is for them to keep tabs on you. It's a brave new world out there.
Conversation between Edward 'Brill' Lyle and Robert Clayton Dean. From the movie Enemy Of The State (Tony Scott, 1998).
_______
[N]iewolnictwo w stanach południowych nie było wcale „produktem rynku”, ale raczej rezultatem ingerencji państwa i to nie „rynek”, ale prawodawstwo państwowe było odpowiedzialne za jego zyskowność.
[...] praca wolnego człowieka jest bardziej produktywna niż niewolnika, a jeśli do tego ma być tańsza „w eksploatacji”, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby „rynkowo” wyparła droższą konkurencję. I rzeczywiście do pewnego stopnia miało to miejsce.
Południowi plantatorzy byli w pełni świadomi faktu, że ich niewolnicy nadają się tylko do wykonywania relatywnie prostych czynności. Każda bardziej skomplikowana praca wymagałaby wykształcenia, a to z kolei nie tylko zwiększałoby koszty posiadania niewolnika, ale także stwarzało ryzyko, że – mówiąc wprost – ów zmądrzeje i zapragnie wolności. Z tych właśnie powodów w latach 1790-1810 stopniowo wzrastała liczba wyzwalanych niewolników, którzy powiększali grono wolnych robotników i tym samym jeszcze bardziej zwiększali konkurencję dla niewolnictwa, przyczyniając się do kolejnych wyzwoleń. Gdyby temu samonapędzającemu się rynkowemu procesowi pozwolono spokojnie funkcjonować przez kolejne lata do roku 1860, trzeba by uwolnić dwa razy więcej niewolników, niż w ogóle ich było. Jednakże w 1800 r. stopa wyzwoleń znacznie się obniżyła, a w latach 1830-1860 spadła nawet do zera za sprawą stanowych przepisów, które zabraniały zwracania wolności niewolnikom.
Jakkolwiek trudno może w to uwierzyć, prawo własności do kupowanego niewolnika nie było wcale nieograniczone, gdyż krępował je wydawany przez legislaturę stanową zakaz wyzwolenia go, niezależnie od warunków, na jakich miałoby się to odbyć. Niewolnik nie mógł się wykupić, a właściciel nie mógł, pod groźbą srogiej kary, zagwarantować mu wolności nawet w testamencie. Niewolnicy byli więc tak na dobrą sprawę własnością legislatury stanowej.
Juliusz Jabłecki, Ekonomika niewolnictwa i wyzwolenia, http://www.mises.pl/287
No comments:
Post a Comment