2007/12/24
2007/12/06
Tłumaczenie: Fred Reed „Jak nam było”
Lato sześćdziesiątego drugiego nie wydawało się niczym specjalnym. Po prostu lato. Hrabstwo King George to zalesiona część regionu Tidewater w Virginii, upstrzona niewielkimi farmami; ojczyzna przewoźników łapiących kraby w Potomacu. Dla nas było to po prostu KG. To było mniej więcej wszystko, co my – chodzący do liceum – wiedzieliśmy. Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, co mieliśmy.
Nie umiem dokładnie powiedzieć, dlaczego te długie, ciągnące się dni spędzane z wędkami i zdezelowanymi hot rodami były szczególne. Nie mieliśmy „zajęć zorganizowanych”. Robiliśmy niewiele rzeczy, których nie wymyśliliśmy sami. Jak się nad tym zastanowić, prawie niczego nam nie zakazywano – było bardzo niewiele zasad i jeszcze mniej nadzoru. Kiedy mieliśmy ochotę udać się do lasu, albo na rozległy brunatny Machodoc Creek, albo nad bardziej wzburzone wody Potomacu, robiliśmy to – w łódce, w czółnie, na dętce albo na nartach ciągniętych przez łódź poławiaczy krabów. Nikt się nie przejmował ani nie martwił o to, gdzie byliśmy – nawet nasze matki. Wody i lasu nie uważano za nieprzyjazne miejsca. Dlaczego miałyby być nieprzyjazne? Połowę lata spędzaliśmy w wodzie albo na wodzie. I wcale się nie topiliśmy.
Tam, gdzie Williams Creek, odnoga Machodoc, przecinał senną wtedy jeszcze Drogę 206, czasami spuszczaliśmy na wodę czółno. „My” – to znaczy wyrośnięte, niezdarne, spalone słońcem, półdzikie chłopaki, zwyczajnie próbujące świata. Po kilkuset jardach wiosłowania znajdowaliśmy się w dziczy; po lewej i prawej błotniste brzegi; robaki zawodzące przenikliwie i płaczliwie w drzewach nad naszymi głowami; błogość w promieniach gorącego słońca na spokojnej wodzie. Braliśmy zwykle trzcinowe wędki, żeby łowić leszcze – te żwawe ryby trzeba szybko i pewnie chwytać na haczyk.
Czasami ławica małych rybek, goniona przez coś głodnego, wyskakiwała wśród lśniącej zielonej trawy nad powierzchnię wody i odbijała się w słońcu jak lustra, zanim wskoczyła z powrotem do rzeczki. Nad naszymi głowami unosiły się z „papierowym” furkotem dwóch par skrzydeł opalowe, zielono-niebieskie ważki (dragon flies). Mieszkałem wcześniej bardziej na Południu, więc wiedziałem, że powinno się je nazywać ’skeeter hawks albo snake doctors, ale nikogo nie poprawiałem.
Dzieciom pozwalano być dziećmi. Zawsze będę za to wdzięczny.
Wolność, którą się cieszyliśmy, przeraziłaby dzisiejszych delikatnisiów. Mieliśmy broń palną i wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, aby nie myśleć o niej, jako o instrumencie do zabijania. Nikt nie chciał do nikogo strzelać – i nikt tego nie robił. Po prostu lubiliśmy broń. Pierwszy dzień sezonu na jelenie był dniem wolnym, bo wszyscy wiedzieli, że chłopaki i Becky Burrell i tak się nie przyjdą do szkoły. Wiejskie sklepiki sprzedawały amunicję. Nie wymagano, aby kupujący ukończył określony wiek. Czemu służyłby taki przepis?
Pakowaliśmy cały nasz arsenał do mojego rozklekotanego Chevy’ego (model z pięćdziesiątego trzeciego), który uważał za coś fantastycznego, że z sześciu posiadanych przez niego cylindrów działały tylko trzy – i ruszaliśmy do Colonial Beach i na tamtejsze wysypisko śmieci, obecnie przeznaczone pod zabudowę. Ja, Chip Thompson, Itch i mój Marlin .22 systemu lever-action, i pudło z długimi karabinami, kilka czterystadziesiątek [karabinów], kilkadziesiąt nabojów, cokolwiek mieliśmy. Strzelaliśmy do szczurów aż skończyła nam się amunicja.
Pewnego wieczora, podczas polowania na szczury, Rusty i ja przypadkowo wywołaliśmy na wysypisku pożar, ale uciekliśmy zanim przyjechały wozy strażackie. (Jaki jest okres przedawnienia za przypadkowe podpalenie wysypiska? Zaprzeczę wszystkiemu.)
Rodzice – podobnie jak dzieci – niezbyt obawiali się wody, lasu, broni, łódek; właściwie czegokolwiek. Byliśmy odważni i polegaliśmy na samych sobie, ale o tym nie wiedzieliśmy. Pewnego wieczora razem z Wendy popłynęliśmy czółnem na drugą stronę Machodoc Creek – jakieś trzy czwarte mili od doku w bazie marynarki wojennej; do kryjówki dla polujących na kaczki myśliwych. Wendy była ładną piętnastolatką – była młodsza ode mnie o dwa lata. Zapomnieliśmy powiedzieć jej mamie, gdzie będziemy.
Czarna woda była ożywiona fosforyzującym blaskiem – jasnością, która nadchodziła nad wodę jak duch. Blade światło wirowało wokół wioseł. Otulał nas spokój i poczucie odcięcia od świata. W tej ciszy wiosła głośno chrobotały o burty czółna. Nie widać było prawie żadnych świateł. Nie mieszkało tu jeszcze tylu ludzi; Droga 301 nie zmieniła się jeszcze w czteropasmówkę – pełną ciężarówek, ryczących i charkoczących przy wspinaniu się na Edge Hill; inżynierowie z bazy marynarki nie wykupili jeszcze terenów na brzegu i nie postawili jeszcze brzydkich domów z upiornymi lampami rtęciowymi.
Dopłynęliśmy do kryjówki dla myśliwych, wepchnęliśmy dziób czółna pod korzeń sosny i spędziliśmy w kryjówce kilka godzin. Na początku słyszeliśmy chlupot fal o aluminiowe burty łodzi – chlup-chlup, chlup-chlup. A potem nie.
W kryjówce wydarzyło się o wiele mniej niż chciałbym, żeby myśleli sobie moi kumple. W tamtych czasach nie oczekiwano od dziewczyn, że, jak mówiliśmy, pójdą na całość, ani nawet, że pójdą na wiele – i zwykle tego nie robiły. Myślę, że to im się podobało i nie wydawało się, aby wyrządzało to jakąś szkodę chłopcom.
Tymczasem przyszedł odpływ i uwolnione czółno odpłynęło w dal. Nie mieliśmy jak wrócić. Wendy dostałaby od swojej mamy niezłą burę, gdyby odkryto, że tak naprawdę nie była w kinie. Powiedziała: „No cóż, zdaje mi się, że musimy płynąć wpław” – co też zrobiliśmy. To była dość długa przeprawa, wszędzie głęboko i nikt nie wiedział, że tam jesteśmy. Ale to była tylko woda.
Myślę, że dzieci były w tamtych czasach szczęśliwe – na tyle, na ile nastolatki są gotowe, aby cieszyć się życiem. Oczywiście, mocno i boleśnie doświadczały nas hormony okresu dorastania. Mieliśmy właściwe temu wiekowi poczucie tragizmu życia, nasi rodzice nie rozumieli nas i nie wiedzieli nic o seksie, a my wpadaliśmy w przygnębienie po każdym rozstaniu [z dziewczyną lub chłopakiem], to jest jakiś raz na tydzień. Tak naprawdę to nie była rozpacz – tylko wiek szesnastu lat.
Ale nie obejmowała nas od zewnątrz (a może mam na myśli – od wewnątrz) głęboka rozpacz, która dziś stała się normą. Byliśmy po prostu dziećmi. Dziewczyny lubiły chłopców i – według mojej najlepszej wiedzy – siebie, a chłopcy lubili dziewczyny. Dziewczyny nie miały bulimii, ani anoreksji, ani pigułek na depresję – prawdopodobnie dlatego, że nie były w depresji. Nie mieliśmy pojęcia, co to jest „terapia”. Mogłeś chodzić z dziewczyną przez dwa lata bez lądowania z nią w łóżku. (Słowo.) Dziewczyna nie czuła się wykorzystana, bo nie była – i chociaż chłopcy narzekali, nie sądzę, żeby naprawdę tak bardzo ich to przejmowało.
Nie mieliśmy wiele, jeśli chodzi o rzeczy materialne. Nie mam na myśli, że wszyscy byliśmy biedni. Ja z pewnością nie byłem. Może po prostu było mniej rzeczy do kupienia. Myślę, że bardziej wykorzystywaliśmy rzeczy, które mieliśmy. Skonstruowaliśmy kiedyś ze Steve’em Huntem z kawałków drewna tratwę. Do jej dna przymocowaliśmy cztery dętki i wypłynęliśmy na zatokę. Okazało się, że jedna z dętek mocno przecieka. Wróciliśmy na brzeg i wzięliśmy pompkę rowerową. Wypłynęliśmy – Steve wiosłując, a ja pompując...
Wyglądało na to, że działa. Tak jak tamte czasy.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, How We Were, http://www.lewrockwell.com/reed/reed62.html
How We Were opublikowano na stronie LewRockwell.com 3 maja 2005 r.
Tam, gdzie Williams Creek, odnoga Machodoc, przecinał senną wtedy jeszcze Drogę 206, czasami spuszczaliśmy na wodę czółno. „My” – to znaczy wyrośnięte, niezdarne, spalone słońcem, półdzikie chłopaki, zwyczajnie próbujące świata. Po kilkuset jardach wiosłowania znajdowaliśmy się w dziczy; po lewej i prawej błotniste brzegi; robaki zawodzące przenikliwie i płaczliwie w drzewach nad naszymi głowami; błogość w promieniach gorącego słońca na spokojnej wodzie. Braliśmy zwykle trzcinowe wędki, żeby łowić leszcze – te żwawe ryby trzeba szybko i pewnie chwytać na haczyk.
Czasami ławica małych rybek, goniona przez coś głodnego, wyskakiwała wśród lśniącej zielonej trawy nad powierzchnię wody i odbijała się w słońcu jak lustra, zanim wskoczyła z powrotem do rzeczki. Nad naszymi głowami unosiły się z „papierowym” furkotem dwóch par skrzydeł opalowe, zielono-niebieskie ważki (dragon flies). Mieszkałem wcześniej bardziej na Południu, więc wiedziałem, że powinno się je nazywać ’skeeter hawks albo snake doctors, ale nikogo nie poprawiałem.
Dzieciom pozwalano być dziećmi. Zawsze będę za to wdzięczny.
Wolność, którą się cieszyliśmy, przeraziłaby dzisiejszych delikatnisiów. Mieliśmy broń palną i wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, aby nie myśleć o niej, jako o instrumencie do zabijania. Nikt nie chciał do nikogo strzelać – i nikt tego nie robił. Po prostu lubiliśmy broń. Pierwszy dzień sezonu na jelenie był dniem wolnym, bo wszyscy wiedzieli, że chłopaki i Becky Burrell i tak się nie przyjdą do szkoły. Wiejskie sklepiki sprzedawały amunicję. Nie wymagano, aby kupujący ukończył określony wiek. Czemu służyłby taki przepis?
Pakowaliśmy cały nasz arsenał do mojego rozklekotanego Chevy’ego (model z pięćdziesiątego trzeciego), który uważał za coś fantastycznego, że z sześciu posiadanych przez niego cylindrów działały tylko trzy – i ruszaliśmy do Colonial Beach i na tamtejsze wysypisko śmieci, obecnie przeznaczone pod zabudowę. Ja, Chip Thompson, Itch i mój Marlin .22 systemu lever-action, i pudło z długimi karabinami, kilka czterystadziesiątek [karabinów], kilkadziesiąt nabojów, cokolwiek mieliśmy. Strzelaliśmy do szczurów aż skończyła nam się amunicja.
Pewnego wieczora, podczas polowania na szczury, Rusty i ja przypadkowo wywołaliśmy na wysypisku pożar, ale uciekliśmy zanim przyjechały wozy strażackie. (Jaki jest okres przedawnienia za przypadkowe podpalenie wysypiska? Zaprzeczę wszystkiemu.)
Rodzice – podobnie jak dzieci – niezbyt obawiali się wody, lasu, broni, łódek; właściwie czegokolwiek. Byliśmy odważni i polegaliśmy na samych sobie, ale o tym nie wiedzieliśmy. Pewnego wieczora razem z Wendy popłynęliśmy czółnem na drugą stronę Machodoc Creek – jakieś trzy czwarte mili od doku w bazie marynarki wojennej; do kryjówki dla polujących na kaczki myśliwych. Wendy była ładną piętnastolatką – była młodsza ode mnie o dwa lata. Zapomnieliśmy powiedzieć jej mamie, gdzie będziemy.
Czarna woda była ożywiona fosforyzującym blaskiem – jasnością, która nadchodziła nad wodę jak duch. Blade światło wirowało wokół wioseł. Otulał nas spokój i poczucie odcięcia od świata. W tej ciszy wiosła głośno chrobotały o burty czółna. Nie widać było prawie żadnych świateł. Nie mieszkało tu jeszcze tylu ludzi; Droga 301 nie zmieniła się jeszcze w czteropasmówkę – pełną ciężarówek, ryczących i charkoczących przy wspinaniu się na Edge Hill; inżynierowie z bazy marynarki nie wykupili jeszcze terenów na brzegu i nie postawili jeszcze brzydkich domów z upiornymi lampami rtęciowymi.
Dopłynęliśmy do kryjówki dla myśliwych, wepchnęliśmy dziób czółna pod korzeń sosny i spędziliśmy w kryjówce kilka godzin. Na początku słyszeliśmy chlupot fal o aluminiowe burty łodzi – chlup-chlup, chlup-chlup. A potem nie.
W kryjówce wydarzyło się o wiele mniej niż chciałbym, żeby myśleli sobie moi kumple. W tamtych czasach nie oczekiwano od dziewczyn, że, jak mówiliśmy, pójdą na całość, ani nawet, że pójdą na wiele – i zwykle tego nie robiły. Myślę, że to im się podobało i nie wydawało się, aby wyrządzało to jakąś szkodę chłopcom.
Tymczasem przyszedł odpływ i uwolnione czółno odpłynęło w dal. Nie mieliśmy jak wrócić. Wendy dostałaby od swojej mamy niezłą burę, gdyby odkryto, że tak naprawdę nie była w kinie. Powiedziała: „No cóż, zdaje mi się, że musimy płynąć wpław” – co też zrobiliśmy. To była dość długa przeprawa, wszędzie głęboko i nikt nie wiedział, że tam jesteśmy. Ale to była tylko woda.
Myślę, że dzieci były w tamtych czasach szczęśliwe – na tyle, na ile nastolatki są gotowe, aby cieszyć się życiem. Oczywiście, mocno i boleśnie doświadczały nas hormony okresu dorastania. Mieliśmy właściwe temu wiekowi poczucie tragizmu życia, nasi rodzice nie rozumieli nas i nie wiedzieli nic o seksie, a my wpadaliśmy w przygnębienie po każdym rozstaniu [z dziewczyną lub chłopakiem], to jest jakiś raz na tydzień. Tak naprawdę to nie była rozpacz – tylko wiek szesnastu lat.
Ale nie obejmowała nas od zewnątrz (a może mam na myśli – od wewnątrz) głęboka rozpacz, która dziś stała się normą. Byliśmy po prostu dziećmi. Dziewczyny lubiły chłopców i – według mojej najlepszej wiedzy – siebie, a chłopcy lubili dziewczyny. Dziewczyny nie miały bulimii, ani anoreksji, ani pigułek na depresję – prawdopodobnie dlatego, że nie były w depresji. Nie mieliśmy pojęcia, co to jest „terapia”. Mogłeś chodzić z dziewczyną przez dwa lata bez lądowania z nią w łóżku. (Słowo.) Dziewczyna nie czuła się wykorzystana, bo nie była – i chociaż chłopcy narzekali, nie sądzę, żeby naprawdę tak bardzo ich to przejmowało.
Nie mieliśmy wiele, jeśli chodzi o rzeczy materialne. Nie mam na myśli, że wszyscy byliśmy biedni. Ja z pewnością nie byłem. Może po prostu było mniej rzeczy do kupienia. Myślę, że bardziej wykorzystywaliśmy rzeczy, które mieliśmy. Skonstruowaliśmy kiedyś ze Steve’em Huntem z kawałków drewna tratwę. Do jej dna przymocowaliśmy cztery dętki i wypłynęliśmy na zatokę. Okazało się, że jedna z dętek mocno przecieka. Wróciliśmy na brzeg i wzięliśmy pompkę rowerową. Wypłynęliśmy – Steve wiosłując, a ja pompując...
Wyglądało na to, że działa. Tak jak tamte czasy.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Fred Reed, How We Were, http://www.lewrockwell.com/reed/reed62.html
How We Were opublikowano na stronie LewRockwell.com 3 maja 2005 r.
2007/11/30
Cytat: Tylu się namnożyło mądrych ludzi
„Na początku dwudziestego stulecia tylu się namnożyło mądrych ludzi, że nie było gdzie szpilki wetknąć. Byli tak pospolici, że głupi człowiek stał się rzadkim wyjątkiem, toteż, gdy takiego wyszukano, tłumy szły za nim na ulicy, chroniono go jak skarb bezcenny i powierzano mu jakieś wysokie stanowisko rządowe.”
Gilbert Keith Chesterton, Napoleon z Notting Hill, Warszawa 1957, s. 20
Cytat w oryginale:"In the beginning of the twentieth century you could not see the ground for clever men. They were so common that a stupid man was quite exceptional, and when they found him, they followed him in crowds down the street and treasured him up and gave him some high post in the State."
_______
Powieść w oryginale (z ilustracjami W. Grahama Robertsona) jest też dostępna tutaj:
http://www.gutenberg.org/files/20058/20058-h/20058-h.htm
2007/11/17
Anarchia w Somalii i uważne czytanie
Pierwszego kwietnia 2004 r. tygodnik The Economist opublikował artykuł poświęcony sytuacji w Somalii. Oto tłumaczenie tekstu:
Coca-Cola i Al-Kaida
Mogadishu, 1 kwietnia 2004
Najbardziej chaotyczny kraj Afryki nieco spokojniejszy, ale prawdopodobnie wciąż stanowi schronienie dla antyzachodnich terrorystów
W Somalii firmę można prowadzić na dwa sposoby. Opłacić lokalnego watażkę, nie zawsze najbardziej godnego zaufania gościa i mieć nadzieję, że powstrzyma swoich milicjantów przed mordowaniem twojego personelu. Albo możesz powiedzieć mu, żeby się wypchał i wynająć własną milicję. Po trzynastu latach wojny domowej biznesmeni coraz częściej wybierają tę drugą możliwość, a ich nieustępliwość zostaje nagrodzona. Do najbardziej chaotycznego kraju świata powraca odrobina normalności. Gospodarka zaczyna kwitnąć.
W zeszłym miesiącu otwarto w Mogadishu pierwszą rozlewnię Coca-Coli. Fakt, że komory do przechowywania dwutlenku węgla zamknięto we wzmocnionym betonie odpornym na ostrzał z moździerzy, nie jest istotny. Somalijczycy mają teraz okazję, aby psuć sobie zęby, jak wszyscy inni – i to jest dobre. Dystrybucję coli po całym kraju ułatwi obecność setek doświadczonych ochroniarzy, odpowiedzialnych też za bezpieczeństwo zagranicznych ekspertów, którzy czasem tu wpadają. Nowoprzybyłe osoby zachęca się, aby krótko po przyjeździe uspokoiły nerwy, wystrzeliwując parę pocisków albo rzucając granatem ręcznym.
– To naprawdę działa – entuzjazmuje się przebywający tu z wizytą kenijski inżynier.
O dziwo, odrodzenie umożliwiła pogłębiająca się fragmentacja Somalii. Wciąż nie ma prawdziwego rządu centralnego, ale tam, gdzie kiedyś działała garstka watażków, teraz jest ich co najmniej dwudziestu czterech – i to tylko tych poważnych. Mogą teraz obrabować mniejszą liczbę ludzi z pieniędzy i niewielu stać na toczenie sześciogodzinnych bitew, które kosztują 100.000 dolarów albo więcej – więc takie bitwy wybuchają rzadziej. To uchodzi w Somalii za pokój i wystarcza, aby skusić wielu tęskniących za ojczyzną emigrantów do powrotu. Przywożą ze sobą pieniądze, umiejętności i kontrakty. W ciągu ostatnich kilku lat pojawiły się szpitale, szkoły, firmy, a nawet uniwersytet.
Pod pewnymi względami anarchia ułatwia prowadzenie interesów. Nie ma żadnych oficjalnych podatków – biorąc pod uwagę, jak dobrze uzbrojony jest przeciętny Somalijczyk, trudno byłoby je zebrać – ani regulacji. Koszty chaosu przewyższają jednak zyski. Możesz przedrzeć się nie niepokojony przez blokadę drogową watażki, jeżeli z tyłu samochodu masz dziesięciu uzbrojonych ludzi – ale musisz tym ludziom zapłacić. Nationlink, jeden z trzech działających w kraju operatorów telefonii komórkowej, zatrudnia 300 osób do ochrony 500 pracowników.
Wszyscy bardzo chcieliby przywrócenia stabilności i prawdziwego rządu. Nie powiodło się kilkanaście prób wynegocjowania formalnego pokoju. Ale od 11 września 2001 r. zachodnie rządy – chcąc przeszkodzić Al-Kaidzie w użyciu Somalii jako bazy – naciskały na watażków, aby zawarli pokój. 29 stycznia, po rozmowach w Kenii, ich [zachodnich rządów] wysiłki zostały nagrodzone – zawarto porozumienie o podziale władzy, tworzące dwustusiedemdziesięciopięcioosobowy parlament, mający w zamyśle reprezentować wszystkie główne klany i mniejszości w kraju.
Somalijczycy są jednak sceptyczni. Według porozumienia przedstawicieli parlamentu wybiorą watażkowie, a zatwierdzą członkowie starszyzn. Kto wybierze starszyznę? Wielu obawia się, że watażkowie. Niektórzy twierdzą nawet, że poparcie Zachodu dla „procesu pokojowego” zachęca do przemocy, nagradzając zbirów udziałem we władzy. Biznesmenów i inne pokojowo nastawione osoby wykluczono z rozmów.
– Wybudowaliśmy szkoły, odbudowaliśmy szpitale i drogi. Ale nikt nie pyta nas o zdanie – mówi dyrektor generalny Nationlink, Ahmed Abdi Dini.
Od momentu zawarcia porozumienia o podziale władzy, rozmowy ugrzęzły w martwym punkcie. Wśród zgryźliwości osiągnięto konsensus w jednej kwestii: watażkowie, wielu z nich ledwie piśmiennych, jednogłośnie zgodzili się znieść paragraf zakazujący zasiadania w parlamencie osobom bez średniego wykształcenia.
Tymczasem, w dziesięć lat po spartaczonej interwencji, która miała na celu ochronę dostaw żywności do Somalii, wracają Stany Zjednoczone – tym razem polują na terrorystów. Amerykańcy oficerowie wywiadu pracują z dwoma watażkami, aby zdobyć informacje o ludziach podejrzewanych o przynależność do Al-Kaidy. W zeszłym roku nalot amerykańskiej jednostki specjalnej na szpital w Mogadishu zakończył się schwytaniem podejrzanego o terroryzm Jemeńczyka, który obecnie przebywa w Guantanamo Bay.
Husseinowi Aideedowi (w 1993 r. amerykańscy żołnierze usiłowali schwytać jego ojca, watażkę – zakończyło się to spektakularną klęską) zapłacono podobno 500.000 dolarów za 41 rakiet Strela, aby zagwarantować, że nie wpadną w ręce bin Ladenowców. Według pogłosek innych watażków też opłacono – prawdopodobnie na tyle sowicie, że mogli uzupełnić kurczące się zapasy broni. Wasz korespondent widział w bazie jednego z watażków, Mohameda Qanyare’ego Afraha, robiący wrażenie sprzęt, włącznie z czterema lśniącymi haubicami.
Duża zuchwałość, mała wiarygodność
Prowadzona przez Prezydenta George’a Busha wojna z terrorem przysporzyła mu w Somalii niewielu przyjaciół. W 2001 r. Stany Zjednoczone wymusiły zamknięcie największego somalijskiego banku przyjmującego przekazy pieniężne – oskarżając go o pranie pieniędzy terrorystów; zamroziły majątek al-Haramain, saudyjskiej organizacji charytatywnej, mającej domniemane powiązania z terrorystami. To być może skomplikowało życie Al-Kaidzie, ale utrudniło też somalijskim emigrantom wysyłanie pieniędzy krewnym, którzy pozostali w ojczyźnie, i doprowadziło między innymi do zamknięcia największego sierocińca w Somalii. Somalijczycy są wściekli, bo Stany nie oferują im nic w ramach rekompensaty.
– Musimy stać się terrorystami – mówi Abdulkadir Ahmed, członek milicji, który twierdzi, że szkoli się, aby walczyć z Ameryką. Z typową dla Somalijczyków zuchwałością dodaje:
– Palestyńczycy, którzy przeprowadzają zamachy samobójcze i zabijają przy tym paru ludzi, są głupi. Gdybym miał poświęcić swoje życie, zabrałbym ze sobą od tysiąca do siedmiu tysięcy Amerykanów.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Coke and al-Qaeda, http://anti-state.com/forum/index.php?board=23;action=display;threadid=10805
Coke and al-Qaeda opublikowano w tygodniku The Economist 1 kwietnia 2004 r.
_______
Uważne czytanie
Warto czytać uważnie. Często w natłoku wiadomości, które odbiorcy decydują się przyjąć, nie starcza już czasu na analizę tego, z czym się zapoznają. To daje nieuczciwym dziennikarzom sposobność do manipulowania przedstawianymi informacjami.
Jakie wnioski możemy wysnuć z pobieżnej lektury artykułu Coca-Cola i Al-Kaida?
Autor tekstu pisze o tym, jak somalijska anarchia sprawdza się w rozmaitych dziedzinach życia, ale zdaje się sugerować czytelnikom taką interpretację przedstawionych faktów, która doprowadzi ich do wniosku: „Anarchia faktycznie działa, ale państwo i tak musi istnieć”.
Współczesne metody manipulacji
Dawniej treści niepożądane przez właścicieli gazety, redaktorów bądź wpływające na nich władze państwowe po prostu wycinano. Stosowana obecnie metoda jest znacznie subtelniejsza. Owszem, nie można już przemilczać pewnych wiadomości – bo fakty i tak w końcu wyjdą na jaw (dzięki wolności słowa w internecie dzieje się to stosunkowo szybko). Można jednak napisać o istotnym wydarzeniu czcionką wielkości 6 punktów na 28 stronie, gdzieś między reklamami. Z technicznego punktu widzenia jest to wobec czytelników „uczciwe” – przecież zostało napisane. Można przedstawiane informacje bagatelizować albo obśmiać. Można umieścić relację w eksponowanym miejscu gazety, ale spreparować tekst w taki sposób, aby fakty zdawały się mówić jedno, ale zaplanowana przez autora artykułu interpretacja – coś zupełnie innego.
„Nasz korespondent” (artykuły w tygodniku The Economist (poza wydaniami specjalnymi) są niepodpisane, tak jakby miały jednego autora) w swojej relacji z Somalii nie stroni od drobnych złośliwostek. Zdanie: „Gospodarka zaczyna kwitnąć” w oryginale brzmi: An economy, of sorts, is beginning to thrive. Wyrażenie of sorts ma sugerować, że to, z czym mamy do czynienia w Somalii, to nie „normalna”, „zwykła” gospodarka, lecz „swego rodzaju” gospodarka, „coś na kształt” gospodarki.
Autorowi tekstu trudno przyznać, że brak „oficjalnych podatków” i „regulacji” oraz powszechne uzbrojenie społeczeństwa to sytuacja normalna. Jego postawa nie powinna być może dziwić w czasach, w których pod pojęciem „prowadzenia działalności gospodarczej” rozumie się zazwyczaj „produkowanie przedmiotów lub dostarczanie usług, na które zezwala państwo, od których pobiera podatek, przy okazji każąc prowadzić rejestr klientów i transakcji i przyznając sobie prawo do ograniczania produkcji, kontroli i stosowania kar” – a nie „produkowanie przedmiotów lub dostarczanie usług, za które ludzie są gotowi dobrowolnie zapłacić”.
W innym miejscu dziennikarz Economista pisze: „O dziwo, odrodzenie umożliwiła pogłębiająca się fragmentacja Somalii”. Wyrażenie „o dziwo” nie do końca oddaje oryginalny tekst, który brzmi mocniej: Perversely, this renaissance has been made possible by Somalia's continuing fragmentation. Słowo perversely kojarzy się z czymś „nienormalnym”, „zaprzeczającym wszelkiej logice”. Autor tekstu stara się przedstawić jako coś zadziwiającego fakt, że decentralizacja, secesja i władza podejmowania decyzji na najniższym możliwym szczeblu (aż do poziomu rodzin i poszczególnych ludzi) przynoszą rozwój gospodarczy.
Pierniki i rasiści
Nawet jeśli czytelnicy szybko zapominają o tym, co przeczytali w artykule, zazwyczaj na długo zostaje im w pamięci jego tytuł. Dziennikarz Economista wykorzystał ten fakt i zatytułował tekst: Coca-Cola i Al-Kaida. Czytelnik ma więc pozostać z wrażeniem, że anarchia (przynajmniej w wydaniu somalijskim) oznacza dostęp do coca-coli (można „psuć sobie zęby” – jak zauważa sarkastycznie autor artykułu) i – czytelnikowi mają się tu chyba nasunąć na myśl słowa „rzecz jasna” – terroryzm.
Stosując tę metodę, można by analogicznie zatytułować artykuł opisujący Toruń Pierniki i rasiści. Miasto znane jest ze swoich słodkich wyrobów, a z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy przypuszczać, że przebywał w nim kiedyś jakiś człowiek nawołujący do nadawania przywilejów Murzynom lub Eskimosom.
Użyte w tytule sformułowanie ma na celu wywołanie u czytelnika pewnych skojarzeń, które mogą nastawić go pozytywnie lub negatywnie do danego człowieka, przedmiotu czy zjawiska. Współtworzona i współfinansowana do pewnego momentu przez rząd Stanów Zjednoczonych Al-Kaida nie stanowi o istocie Somalii – jednak zabieg zastosowany przez dziennikarza Economista ma wywołać u odbiorcy takie właśnie wrażenie.
Autor tekstu nie jest chyba do końca pewien, czy ta manipulacja okaże się skuteczna. Dla większej pewności decyduje się zamknąć cały tekst – niczym klamrą – cytatem z Abdulkadira Ahmeda, który nawołuje do inicjowania przemocy. Takie zakończenie byłoby może uzasadnione, gdyby reprezentowana przez Ahmeda postawa stanowiła wśród Somalijczyków normę, ale zdaje się, że tak nie jest. „Pojawiły się szpitale, szkoły, firmy, a nawet uniwersytet”; „[n]ie ma żadnych oficjalnych podatków”, „przeciętny Somalijczyk” jest „dobrze uzbrojony”; powracający do ojczyzny emigranci „[p]rzywożą ze sobą pieniądze, umiejętności i kontrakty”; „anarchia ułatwia prowadzenie interesów”; „[t]o naprawdę działa”. Czy nie można byłoby nadać tekstowi tytułu Wolny handel i brak podatków?
Powiązania – domniemane, represje – realne
Autor artykułu pokazuje porządek wytworzony niejako samoczynnie w tych dziedzinach życia społecznego, które znajdują się w stanie anarchii. Wspomina też – niczym o drugiej stronie medalu – o „terrorystach”. Czytamy o „podejrzanym o terroryzm Jemeńczyku”; „podejrzewanych o przynależność do Al-Kaidy”; „domniemanych powiązaniach z terrorystami”.
Powiązania z terrorystami są „domniemane”, ale represje uderzające w klientów banku pozbawionych możliwości korzystania z jego usług czy we współpracowników organizacji charytatywnej, którą pozbawiono własności – jak najbardziej realne. Autor tekstu nie podkreśla faktu, że „wściekłość” Somalijczyków (którym mimochodem przypisuje zuchwałość i zamiłowanie do terroryzmu) to skutek interwencji opartego na przymusie i przemocy rządu Stanów Zjednoczonych – a nie systemu anarchokapitalistycznego.
Podkreśla za to, że „Koszty chaosu przewyższają jednak zyski. Możesz przedrzeć się nie niepokojony przez blokadę drogową watażki, jeżeli z tyłu samochodu masz dziesięciu uzbrojonych ludzi – ale musisz tym ludziom zapłacić. Nationlink, jeden z trzech działających w kraju operatorów telefonii komórkowej, zatrudnia 300 osób do ochrony 500 pracowników”.
The Economist i ekonomia
To, co robi dziennikarz Economista, to nie sprytny zabieg Agathy Christie, której w Zabójstwie Rogera Ackroyda udaje się ukryć tożsamość zabójcy przez pominięcie w wiarygodnym opisie zdarzeń paru szczegółów – ale jawnie fałszywa interpretacja faktów.
Czytamy: „Koszty chaosu przewyższają jednak zyski. [...] Nationlink, jeden z trzech działających w kraju operatorów telefonii komórkowej, zatrudnia 300 osób do ochrony 500 pracowników”. Autor tekstu liczy chyba na to, że w tym momencie czytelnik pod wpływem emocji zakrzyknie: „Faktycznie! Koszty są większe od zysków! Tyle osób do ochrony!”.
Nationlink wciąż funkcjonuje. Widocznie kalkulacja kosztów i zysków doprowadziła kierownictwo firmy do wniosku, że warto zatrudnić właśnie taką liczbę ochroniarzy i dalej działać w warunkach anarchii. Koszty działalności wcale nie przewyższają zysków – gdyby tak było, Nationlink już dawno zbankrutowałby.
Ciekawe, czy opisany zabieg zastosowano celowo, czy też redakcja The Economist nie ma zielonego pojęcia o ekonomii?
Media mainstreamowe i ich przyszłość
Anonimowość zachowywana programowo przez dziennikarzy Economista i utrzymywanie artykułów w zbliżonym stylu mogą mieć na celu próbę skupienia czytelnika na tym, co czyta, a nie na postaci autora. Ta praktyka wymaga bardzo daleko posuniętego zbliżenia poglądów dziennikarzy (czy jednomyślność wszystkich współpracowników pisma jest możliwa?) albo funkcjonowania w redakcji pisma jakiegoś nadcenzora czy też grupy cenzorów, którzy przykrawają teksty zgodnie z linią pisma. A może drukowani przez The Economist autorzy nauczyli się stosować autocenzurę, bo praktyka wskazała im, jaki sposób pisania tygodnik uważa za dopuszczalny?
Wydawany w ponadmilionowym nakładzie The Economist należy do mediów określanych mianem mainstreamowych. Nazwa ta ma obecnie dość pejoratywny wydźwięk. Określenie „mainstreamowe media” (MSM = mainstream media (dosłownie: media głównego nurtu)) opisuje te środki masowego przekazu, które znajdują się w powszechnym użyciu, dysponują znacznymi środkami finansowymi i u których w podtekście prezentowanych wiadomości przewijają się stwierdzenia: „obiektywna prawda nie istnieje”, „państwo jest dobre”, „rodzina to przeżytek”, „nigdy i nikogo nie wolno dyskryminować”.
W upowszechnianiu się dostępu do internetu i coraz szerszym wyborze niezależnych źródeł informacji można upatrywać szansy na to, że w niezbyt dalekiej przyszłości zwolennicy szacunku dla własności prywatnej i rodziny jako podstawy ładu społecznego zajmą miejsce obecnych mediów mainstreamowych. Wtedy powiemy o końcu ery MSM. Albo dojdziemy do wniosku, że to określenie oznacza już zupełnie co innego niż wcześniej – nie wąską grupę ludzi i korporacji kontrolujących powszechnie używane media, ale miliony działających niezależnie dziennikarzy, którzy na miarę potrzeb i możliwości podejmują ze sobą dobrowolną współpracę.
_______
Linki do tekstów poświęconych sytuacji w Somalii:
http://en.wikipedia.org/wiki/Somalia
http://en.wikipedia.org/wiki/Anarchy_in_Somalia
Graham Green, Somalijskie prawo zwyczajowe, http://www.libertarianizm.pl/green.html
Katarzyna Jankiewicz, Porównanie współczesnej sytuacji społeczno-politycznej w Somalii z ideami libertarianizmu, http://liberalis.pl/2007/04/18/katarzyna-jankiewicz-porownanie-wspolczesnej-sytuacji-spoleczno-politycznej-w-somalii-z-ideami-libertarianizmu/
Łukasz Lorek, Anarchia w Somalii bardziej uporządkowana niż rząd somalijski, http://liberalis.pl/2007/04/26/lukasz-lorek-anarchia-w-somalii-bardziej-uporzadkowana-niz-rzad-somalijski/
Mohamed Mohamed, Czy Somalia naprawdę potrzebuje państwa?, http://www.libertarianizm.pl/somalia.htm
Coca-Cola i Al-Kaida
Mogadishu, 1 kwietnia 2004
Najbardziej chaotyczny kraj Afryki nieco spokojniejszy, ale prawdopodobnie wciąż stanowi schronienie dla antyzachodnich terrorystów
W Somalii firmę można prowadzić na dwa sposoby. Opłacić lokalnego watażkę, nie zawsze najbardziej godnego zaufania gościa i mieć nadzieję, że powstrzyma swoich milicjantów przed mordowaniem twojego personelu. Albo możesz powiedzieć mu, żeby się wypchał i wynająć własną milicję. Po trzynastu latach wojny domowej biznesmeni coraz częściej wybierają tę drugą możliwość, a ich nieustępliwość zostaje nagrodzona. Do najbardziej chaotycznego kraju świata powraca odrobina normalności. Gospodarka zaczyna kwitnąć.
W zeszłym miesiącu otwarto w Mogadishu pierwszą rozlewnię Coca-Coli. Fakt, że komory do przechowywania dwutlenku węgla zamknięto we wzmocnionym betonie odpornym na ostrzał z moździerzy, nie jest istotny. Somalijczycy mają teraz okazję, aby psuć sobie zęby, jak wszyscy inni – i to jest dobre. Dystrybucję coli po całym kraju ułatwi obecność setek doświadczonych ochroniarzy, odpowiedzialnych też za bezpieczeństwo zagranicznych ekspertów, którzy czasem tu wpadają. Nowoprzybyłe osoby zachęca się, aby krótko po przyjeździe uspokoiły nerwy, wystrzeliwując parę pocisków albo rzucając granatem ręcznym.
– To naprawdę działa – entuzjazmuje się przebywający tu z wizytą kenijski inżynier.
O dziwo, odrodzenie umożliwiła pogłębiająca się fragmentacja Somalii. Wciąż nie ma prawdziwego rządu centralnego, ale tam, gdzie kiedyś działała garstka watażków, teraz jest ich co najmniej dwudziestu czterech – i to tylko tych poważnych. Mogą teraz obrabować mniejszą liczbę ludzi z pieniędzy i niewielu stać na toczenie sześciogodzinnych bitew, które kosztują 100.000 dolarów albo więcej – więc takie bitwy wybuchają rzadziej. To uchodzi w Somalii za pokój i wystarcza, aby skusić wielu tęskniących za ojczyzną emigrantów do powrotu. Przywożą ze sobą pieniądze, umiejętności i kontrakty. W ciągu ostatnich kilku lat pojawiły się szpitale, szkoły, firmy, a nawet uniwersytet.
Pod pewnymi względami anarchia ułatwia prowadzenie interesów. Nie ma żadnych oficjalnych podatków – biorąc pod uwagę, jak dobrze uzbrojony jest przeciętny Somalijczyk, trudno byłoby je zebrać – ani regulacji. Koszty chaosu przewyższają jednak zyski. Możesz przedrzeć się nie niepokojony przez blokadę drogową watażki, jeżeli z tyłu samochodu masz dziesięciu uzbrojonych ludzi – ale musisz tym ludziom zapłacić. Nationlink, jeden z trzech działających w kraju operatorów telefonii komórkowej, zatrudnia 300 osób do ochrony 500 pracowników.
Wszyscy bardzo chcieliby przywrócenia stabilności i prawdziwego rządu. Nie powiodło się kilkanaście prób wynegocjowania formalnego pokoju. Ale od 11 września 2001 r. zachodnie rządy – chcąc przeszkodzić Al-Kaidzie w użyciu Somalii jako bazy – naciskały na watażków, aby zawarli pokój. 29 stycznia, po rozmowach w Kenii, ich [zachodnich rządów] wysiłki zostały nagrodzone – zawarto porozumienie o podziale władzy, tworzące dwustusiedemdziesięciopięcioosobowy parlament, mający w zamyśle reprezentować wszystkie główne klany i mniejszości w kraju.
Somalijczycy są jednak sceptyczni. Według porozumienia przedstawicieli parlamentu wybiorą watażkowie, a zatwierdzą członkowie starszyzn. Kto wybierze starszyznę? Wielu obawia się, że watażkowie. Niektórzy twierdzą nawet, że poparcie Zachodu dla „procesu pokojowego” zachęca do przemocy, nagradzając zbirów udziałem we władzy. Biznesmenów i inne pokojowo nastawione osoby wykluczono z rozmów.
– Wybudowaliśmy szkoły, odbudowaliśmy szpitale i drogi. Ale nikt nie pyta nas o zdanie – mówi dyrektor generalny Nationlink, Ahmed Abdi Dini.
Od momentu zawarcia porozumienia o podziale władzy, rozmowy ugrzęzły w martwym punkcie. Wśród zgryźliwości osiągnięto konsensus w jednej kwestii: watażkowie, wielu z nich ledwie piśmiennych, jednogłośnie zgodzili się znieść paragraf zakazujący zasiadania w parlamencie osobom bez średniego wykształcenia.
Tymczasem, w dziesięć lat po spartaczonej interwencji, która miała na celu ochronę dostaw żywności do Somalii, wracają Stany Zjednoczone – tym razem polują na terrorystów. Amerykańcy oficerowie wywiadu pracują z dwoma watażkami, aby zdobyć informacje o ludziach podejrzewanych o przynależność do Al-Kaidy. W zeszłym roku nalot amerykańskiej jednostki specjalnej na szpital w Mogadishu zakończył się schwytaniem podejrzanego o terroryzm Jemeńczyka, który obecnie przebywa w Guantanamo Bay.
Husseinowi Aideedowi (w 1993 r. amerykańscy żołnierze usiłowali schwytać jego ojca, watażkę – zakończyło się to spektakularną klęską) zapłacono podobno 500.000 dolarów za 41 rakiet Strela, aby zagwarantować, że nie wpadną w ręce bin Ladenowców. Według pogłosek innych watażków też opłacono – prawdopodobnie na tyle sowicie, że mogli uzupełnić kurczące się zapasy broni. Wasz korespondent widział w bazie jednego z watażków, Mohameda Qanyare’ego Afraha, robiący wrażenie sprzęt, włącznie z czterema lśniącymi haubicami.
Duża zuchwałość, mała wiarygodność
Prowadzona przez Prezydenta George’a Busha wojna z terrorem przysporzyła mu w Somalii niewielu przyjaciół. W 2001 r. Stany Zjednoczone wymusiły zamknięcie największego somalijskiego banku przyjmującego przekazy pieniężne – oskarżając go o pranie pieniędzy terrorystów; zamroziły majątek al-Haramain, saudyjskiej organizacji charytatywnej, mającej domniemane powiązania z terrorystami. To być może skomplikowało życie Al-Kaidzie, ale utrudniło też somalijskim emigrantom wysyłanie pieniędzy krewnym, którzy pozostali w ojczyźnie, i doprowadziło między innymi do zamknięcia największego sierocińca w Somalii. Somalijczycy są wściekli, bo Stany nie oferują im nic w ramach rekompensaty.
– Musimy stać się terrorystami – mówi Abdulkadir Ahmed, członek milicji, który twierdzi, że szkoli się, aby walczyć z Ameryką. Z typową dla Somalijczyków zuchwałością dodaje:
– Palestyńczycy, którzy przeprowadzają zamachy samobójcze i zabijają przy tym paru ludzi, są głupi. Gdybym miał poświęcić swoje życie, zabrałbym ze sobą od tysiąca do siedmiu tysięcy Amerykanów.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Coke and al-Qaeda, http://anti-state.com/forum/index.php?board=23;action=display;threadid=10805
Coke and al-Qaeda opublikowano w tygodniku The Economist 1 kwietnia 2004 r.
_______
Uważne czytanie
Warto czytać uważnie. Często w natłoku wiadomości, które odbiorcy decydują się przyjąć, nie starcza już czasu na analizę tego, z czym się zapoznają. To daje nieuczciwym dziennikarzom sposobność do manipulowania przedstawianymi informacjami.
Jakie wnioski możemy wysnuć z pobieżnej lektury artykułu Coca-Cola i Al-Kaida?
Autor tekstu pisze o tym, jak somalijska anarchia sprawdza się w rozmaitych dziedzinach życia, ale zdaje się sugerować czytelnikom taką interpretację przedstawionych faktów, która doprowadzi ich do wniosku: „Anarchia faktycznie działa, ale państwo i tak musi istnieć”.
Współczesne metody manipulacji
Dawniej treści niepożądane przez właścicieli gazety, redaktorów bądź wpływające na nich władze państwowe po prostu wycinano. Stosowana obecnie metoda jest znacznie subtelniejsza. Owszem, nie można już przemilczać pewnych wiadomości – bo fakty i tak w końcu wyjdą na jaw (dzięki wolności słowa w internecie dzieje się to stosunkowo szybko). Można jednak napisać o istotnym wydarzeniu czcionką wielkości 6 punktów na 28 stronie, gdzieś między reklamami. Z technicznego punktu widzenia jest to wobec czytelników „uczciwe” – przecież zostało napisane. Można przedstawiane informacje bagatelizować albo obśmiać. Można umieścić relację w eksponowanym miejscu gazety, ale spreparować tekst w taki sposób, aby fakty zdawały się mówić jedno, ale zaplanowana przez autora artykułu interpretacja – coś zupełnie innego.
„Nasz korespondent” (artykuły w tygodniku The Economist (poza wydaniami specjalnymi) są niepodpisane, tak jakby miały jednego autora) w swojej relacji z Somalii nie stroni od drobnych złośliwostek. Zdanie: „Gospodarka zaczyna kwitnąć” w oryginale brzmi: An economy, of sorts, is beginning to thrive. Wyrażenie of sorts ma sugerować, że to, z czym mamy do czynienia w Somalii, to nie „normalna”, „zwykła” gospodarka, lecz „swego rodzaju” gospodarka, „coś na kształt” gospodarki.
Autorowi tekstu trudno przyznać, że brak „oficjalnych podatków” i „regulacji” oraz powszechne uzbrojenie społeczeństwa to sytuacja normalna. Jego postawa nie powinna być może dziwić w czasach, w których pod pojęciem „prowadzenia działalności gospodarczej” rozumie się zazwyczaj „produkowanie przedmiotów lub dostarczanie usług, na które zezwala państwo, od których pobiera podatek, przy okazji każąc prowadzić rejestr klientów i transakcji i przyznając sobie prawo do ograniczania produkcji, kontroli i stosowania kar” – a nie „produkowanie przedmiotów lub dostarczanie usług, za które ludzie są gotowi dobrowolnie zapłacić”.
W innym miejscu dziennikarz Economista pisze: „O dziwo, odrodzenie umożliwiła pogłębiająca się fragmentacja Somalii”. Wyrażenie „o dziwo” nie do końca oddaje oryginalny tekst, który brzmi mocniej: Perversely, this renaissance has been made possible by Somalia's continuing fragmentation. Słowo perversely kojarzy się z czymś „nienormalnym”, „zaprzeczającym wszelkiej logice”. Autor tekstu stara się przedstawić jako coś zadziwiającego fakt, że decentralizacja, secesja i władza podejmowania decyzji na najniższym możliwym szczeblu (aż do poziomu rodzin i poszczególnych ludzi) przynoszą rozwój gospodarczy.
Pierniki i rasiści
Nawet jeśli czytelnicy szybko zapominają o tym, co przeczytali w artykule, zazwyczaj na długo zostaje im w pamięci jego tytuł. Dziennikarz Economista wykorzystał ten fakt i zatytułował tekst: Coca-Cola i Al-Kaida. Czytelnik ma więc pozostać z wrażeniem, że anarchia (przynajmniej w wydaniu somalijskim) oznacza dostęp do coca-coli (można „psuć sobie zęby” – jak zauważa sarkastycznie autor artykułu) i – czytelnikowi mają się tu chyba nasunąć na myśl słowa „rzecz jasna” – terroryzm.
Stosując tę metodę, można by analogicznie zatytułować artykuł opisujący Toruń Pierniki i rasiści. Miasto znane jest ze swoich słodkich wyrobów, a z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy przypuszczać, że przebywał w nim kiedyś jakiś człowiek nawołujący do nadawania przywilejów Murzynom lub Eskimosom.
Użyte w tytule sformułowanie ma na celu wywołanie u czytelnika pewnych skojarzeń, które mogą nastawić go pozytywnie lub negatywnie do danego człowieka, przedmiotu czy zjawiska. Współtworzona i współfinansowana do pewnego momentu przez rząd Stanów Zjednoczonych Al-Kaida nie stanowi o istocie Somalii – jednak zabieg zastosowany przez dziennikarza Economista ma wywołać u odbiorcy takie właśnie wrażenie.
Autor tekstu nie jest chyba do końca pewien, czy ta manipulacja okaże się skuteczna. Dla większej pewności decyduje się zamknąć cały tekst – niczym klamrą – cytatem z Abdulkadira Ahmeda, który nawołuje do inicjowania przemocy. Takie zakończenie byłoby może uzasadnione, gdyby reprezentowana przez Ahmeda postawa stanowiła wśród Somalijczyków normę, ale zdaje się, że tak nie jest. „Pojawiły się szpitale, szkoły, firmy, a nawet uniwersytet”; „[n]ie ma żadnych oficjalnych podatków”, „przeciętny Somalijczyk” jest „dobrze uzbrojony”; powracający do ojczyzny emigranci „[p]rzywożą ze sobą pieniądze, umiejętności i kontrakty”; „anarchia ułatwia prowadzenie interesów”; „[t]o naprawdę działa”. Czy nie można byłoby nadać tekstowi tytułu Wolny handel i brak podatków?
Powiązania – domniemane, represje – realne
Autor artykułu pokazuje porządek wytworzony niejako samoczynnie w tych dziedzinach życia społecznego, które znajdują się w stanie anarchii. Wspomina też – niczym o drugiej stronie medalu – o „terrorystach”. Czytamy o „podejrzanym o terroryzm Jemeńczyku”; „podejrzewanych o przynależność do Al-Kaidy”; „domniemanych powiązaniach z terrorystami”.
Powiązania z terrorystami są „domniemane”, ale represje uderzające w klientów banku pozbawionych możliwości korzystania z jego usług czy we współpracowników organizacji charytatywnej, którą pozbawiono własności – jak najbardziej realne. Autor tekstu nie podkreśla faktu, że „wściekłość” Somalijczyków (którym mimochodem przypisuje zuchwałość i zamiłowanie do terroryzmu) to skutek interwencji opartego na przymusie i przemocy rządu Stanów Zjednoczonych – a nie systemu anarchokapitalistycznego.
Podkreśla za to, że „Koszty chaosu przewyższają jednak zyski. Możesz przedrzeć się nie niepokojony przez blokadę drogową watażki, jeżeli z tyłu samochodu masz dziesięciu uzbrojonych ludzi – ale musisz tym ludziom zapłacić. Nationlink, jeden z trzech działających w kraju operatorów telefonii komórkowej, zatrudnia 300 osób do ochrony 500 pracowników”.
The Economist i ekonomia
To, co robi dziennikarz Economista, to nie sprytny zabieg Agathy Christie, której w Zabójstwie Rogera Ackroyda udaje się ukryć tożsamość zabójcy przez pominięcie w wiarygodnym opisie zdarzeń paru szczegółów – ale jawnie fałszywa interpretacja faktów.
Czytamy: „Koszty chaosu przewyższają jednak zyski. [...] Nationlink, jeden z trzech działających w kraju operatorów telefonii komórkowej, zatrudnia 300 osób do ochrony 500 pracowników”. Autor tekstu liczy chyba na to, że w tym momencie czytelnik pod wpływem emocji zakrzyknie: „Faktycznie! Koszty są większe od zysków! Tyle osób do ochrony!”.
Nationlink wciąż funkcjonuje. Widocznie kalkulacja kosztów i zysków doprowadziła kierownictwo firmy do wniosku, że warto zatrudnić właśnie taką liczbę ochroniarzy i dalej działać w warunkach anarchii. Koszty działalności wcale nie przewyższają zysków – gdyby tak było, Nationlink już dawno zbankrutowałby.
Ciekawe, czy opisany zabieg zastosowano celowo, czy też redakcja The Economist nie ma zielonego pojęcia o ekonomii?
Media mainstreamowe i ich przyszłość
Anonimowość zachowywana programowo przez dziennikarzy Economista i utrzymywanie artykułów w zbliżonym stylu mogą mieć na celu próbę skupienia czytelnika na tym, co czyta, a nie na postaci autora. Ta praktyka wymaga bardzo daleko posuniętego zbliżenia poglądów dziennikarzy (czy jednomyślność wszystkich współpracowników pisma jest możliwa?) albo funkcjonowania w redakcji pisma jakiegoś nadcenzora czy też grupy cenzorów, którzy przykrawają teksty zgodnie z linią pisma. A może drukowani przez The Economist autorzy nauczyli się stosować autocenzurę, bo praktyka wskazała im, jaki sposób pisania tygodnik uważa za dopuszczalny?
Wydawany w ponadmilionowym nakładzie The Economist należy do mediów określanych mianem mainstreamowych. Nazwa ta ma obecnie dość pejoratywny wydźwięk. Określenie „mainstreamowe media” (MSM = mainstream media (dosłownie: media głównego nurtu)) opisuje te środki masowego przekazu, które znajdują się w powszechnym użyciu, dysponują znacznymi środkami finansowymi i u których w podtekście prezentowanych wiadomości przewijają się stwierdzenia: „obiektywna prawda nie istnieje”, „państwo jest dobre”, „rodzina to przeżytek”, „nigdy i nikogo nie wolno dyskryminować”.
W upowszechnianiu się dostępu do internetu i coraz szerszym wyborze niezależnych źródeł informacji można upatrywać szansy na to, że w niezbyt dalekiej przyszłości zwolennicy szacunku dla własności prywatnej i rodziny jako podstawy ładu społecznego zajmą miejsce obecnych mediów mainstreamowych. Wtedy powiemy o końcu ery MSM. Albo dojdziemy do wniosku, że to określenie oznacza już zupełnie co innego niż wcześniej – nie wąską grupę ludzi i korporacji kontrolujących powszechnie używane media, ale miliony działających niezależnie dziennikarzy, którzy na miarę potrzeb i możliwości podejmują ze sobą dobrowolną współpracę.
_______
Linki do tekstów poświęconych sytuacji w Somalii:
http://en.wikipedia.org/wiki/Somalia
http://en.wikipedia.org/wiki/Anarchy_in_Somalia
Graham Green, Somalijskie prawo zwyczajowe, http://www.libertarianizm.pl/green.html
Katarzyna Jankiewicz, Porównanie współczesnej sytuacji społeczno-politycznej w Somalii z ideami libertarianizmu, http://liberalis.pl/2007/04/18/katarzyna-jankiewicz-porownanie-wspolczesnej-sytuacji-spoleczno-politycznej-w-somalii-z-ideami-libertarianizmu/
Łukasz Lorek, Anarchia w Somalii bardziej uporządkowana niż rząd somalijski, http://liberalis.pl/2007/04/26/lukasz-lorek-anarchia-w-somalii-bardziej-uporzadkowana-niz-rzad-somalijski/
Mohamed Mohamed, Czy Somalia naprawdę potrzebuje państwa?, http://www.libertarianizm.pl/somalia.htm
2007/11/10
Cytat: To nie państwowa instytucja, ale poważna agencja
„McMurdo poważnie mu się przyjrzał: biedak trząsł się na całym ciele. Nalał więc whisky i podał mu szklankę.
– To najlepszy lek dla takich jak pan – rzekł. – A teraz proszę mówić!
Morris wypił i policzki mu się zaróżowiły.
– Mogę to wszystko wyrazić jednym zdaniem – rzekł. – Detektyw depcze nam po piętach.
McMurdo spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Człowieku, pan chyba zwariował! Czyż nie mamy tu pełno policji i detektywów? I co z tego?
– Nie, nie chodzi o nikogo z miejscowych. Znamy ich wszystkich, jak pan wie, i nic nam nie mogą zrobić. Ale czy pan słyszał o Pinkertonie?
– To często spotykane nazwisko.
– Może mi pan wierzyć, że jak jego ludzie wsiądą komu na kark, to mu żyć nie dadzą. To nie państwowa instytucja, ale poważna agencja, której zależy na wynikach i która wszystkimi środkami, prawem czy bezprawiem, dąży do celu. Jeśli któryś z ludzi Pinkertona wkręcił się do nas, to wszyscy jesteśmy zgubieni.”
Arthur Conan Doyle, Dolina Trwogi, Warszawa 1998, s. 153
Cytat w oryginale:
McMurdo looked at the man earnestly. He was trembling in every limb. He poured some whisky into a glass and handed it to him. "That's the physic for the likes of you," said he. "Now let me hear of it."
Morris drank, and his white face took a tinge of colour. "I can tell it to you all in one sentence," said he. "There's a detective on our trail."
McMurdo stared at him in astonishment. "Why, man, you're crazy," he said. "Isn't the place full of police and detectives and what harm did they ever do us?"
"No, no, it's no man of the district. As you say, we know them, and it is little that they can do. But you've heard of Pinkerton's?"
"I've read of some folk of that name."
"Well, you can take it from me you've no show when they are on your trail. It's not a take-it-or-miss-it government concern. It's a dead earnest business proposition that's out for results and keeps out till by hook or crook it gets them. If a Pinkerton man is deep in this business, we are all destroyed."
Arthur Conan Doyle, The Valley Of Fear, Part 2: The Scowrers, Chapter 6: Danger
Morris wypił i policzki mu się zaróżowiły.
– Mogę to wszystko wyrazić jednym zdaniem – rzekł. – Detektyw depcze nam po piętach.
McMurdo spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Człowieku, pan chyba zwariował! Czyż nie mamy tu pełno policji i detektywów? I co z tego?
– Nie, nie chodzi o nikogo z miejscowych. Znamy ich wszystkich, jak pan wie, i nic nam nie mogą zrobić. Ale czy pan słyszał o Pinkertonie?
– To często spotykane nazwisko.
– Może mi pan wierzyć, że jak jego ludzie wsiądą komu na kark, to mu żyć nie dadzą. To nie państwowa instytucja, ale poważna agencja, której zależy na wynikach i która wszystkimi środkami, prawem czy bezprawiem, dąży do celu. Jeśli któryś z ludzi Pinkertona wkręcił się do nas, to wszyscy jesteśmy zgubieni.”
Arthur Conan Doyle, Dolina Trwogi, Warszawa 1998, s. 153
Cytat w oryginale:
McMurdo looked at the man earnestly. He was trembling in every limb. He poured some whisky into a glass and handed it to him. "That's the physic for the likes of you," said he. "Now let me hear of it."
Morris drank, and his white face took a tinge of colour. "I can tell it to you all in one sentence," said he. "There's a detective on our trail."
McMurdo stared at him in astonishment. "Why, man, you're crazy," he said. "Isn't the place full of police and detectives and what harm did they ever do us?"
"No, no, it's no man of the district. As you say, we know them, and it is little that they can do. But you've heard of Pinkerton's?"
"I've read of some folk of that name."
"Well, you can take it from me you've no show when they are on your trail. It's not a take-it-or-miss-it government concern. It's a dead earnest business proposition that's out for results and keeps out till by hook or crook it gets them. If a Pinkerton man is deep in this business, we are all destroyed."
Arthur Conan Doyle, The Valley Of Fear, Part 2: The Scowrers, Chapter 6: Danger
2007/10/26
James Tooley i edukacja prywatna
Profesor James Tooley przeprowadził badania dotyczące dostępu do edukacji i jakości kształcenia oferowanego przez różne szkoły w biednych ekonomicznie rejonach Indii, Chin, Ghany, Nigerii i Kenii. W artykule Private Schools for the Poor (Szkoły prywatne dla biednych) omówił wyniki swoich badań.
James Tooley podzielił badane szkoły na trzy kategorie:
– szkoły państwowe (rządowe) (state schools / government schools);
– szkoły prywatne uznane przez państwo (private recognized schools);
– szkoły prywatne nieuznawane przez państwo (private unrecognized schools).
Zadanie, jakie postawił przed sobą Tooley, wiązało się z koniecznością dotarcia do setek miejsc, gdzie istnieją nieuznawane przez władze państwowe szkoły prywatne, nieuwzględniane w dostępnych dotychczas zestawieniach statystycznych. Takie szkoły mieszczą się w czasem w prywatnym domu gdzieś w górskiej wiosce. Właściciel budynku jest też często właścicielem i dyrektorem szkoły.
Badanie doprowadziło na następujących wniosków:
– koszt kształcenia w szkołach prywatnych jest niższy od kosztu kształcenia w szkołach państwowych;
– możliwość edukacji w szkołach prywatnych mają nawet najbiedniejsi (często osoby biedne, które stać na opłacenie czesnego, finansują edukację jeszcze uboższych; w ten sposób szkoły prywatne oferują rozwinięty system stypendiów);
– poziom nauczania w szkołach prywatnych jest wyższy niż w szkołach państwowych.
Te wnioski mogą wydawać się oczywiste, ale warto o nich ciągle przypominać, bo według rozpowszechnionego obecnie poglądu „państwo powinno zapewnić każdemu możliwość edukacji”. Osoba wygłaszająca takie stwierdzenie, w istocie mówi: „Pewna grupa ludzi (państwo) ma moralne prawo użyć przemocy (albo grozić jej użyciem), aby odebrać innej grupie ludzi (podatnikom) dowolnie określoną część ich własności, przeznaczyć skradzioną własność na wybrany przez siebie cel (budowę i utrzymanie państwowych szkół, opłacenie »specjalistów« układających jeden, standardowy program, któremu podlegać mają setki tysięcy ludzi, a także gabinety, fotele, samochody dla ministrów, kuratorów, wizytatorów, »ekspertów« i tak dalej) i przemocą (albo groźbą jej użycia) zmusić pewną grupę ludzi (uczniów) do tego, aby do ukończenia określonego wieku (w Polsce: do ukończenia osiemnastu lat) w ustalonych godzinach pojawiali się w określonym miejscu (w budynku szkoły)”. Czy jakikolwiek zwolennik państwowej interwencji na rynku usług edukacyjnych mógłby z czystym sumieniem podpisać się pod takim stwierdzeniem?
Niektórzy powiedzą: „To prawda, że państwowy system szkolnictwa jest niemoralny, niewydajny i szkodliwy – ale musimy go utrzymywać, bo na wolnym rynku biednych nie byłoby stać na naukę”. Można wskazać absurdalność takiego rozumowania: Coś jest niemoralne, niewydajne i szkodliwe – ale musi istnieć, bo... no właśnie: Dlaczego? Bo tak jest od pewnego czasu? Bo tak powiedział telewizor? Bo w przeciwnym wypadku pracownicy ministerstwa edukacji i państwowi nauczyciele musieliby wykonywać na wolnym rynku pracę, za którą ktoś płaciłby im dobrowolnie?
Przyjmijmy jednak, że powyższe problemy udało się w jakiś magiczny sposób pokonać i pozostaje nam do rozwiązania jedynie kwestia ekonomiczna: czy na wolnym rynku ubodzy będą mogli pozwolić sobie na kształcenie swoich dzieci?
Badanie Jamesa Tooley’a dowodzi, że tak – po raz kolejny potwierdzając, że to, co jest moralne (w tym przypadku dobrowolna współpraca prywatnych szkół z rodzicami dzieci, które się tam uczą), jest również skuteczne z ekonomicznego punktu widzenia.
Zarzut, który można wysunąć pod adresem szkół prywatnych, szczególnie tych działających na czarnym rynku (wolnym rynku) brzmi: „Skoro szkoła nie podlega żadnym odgórnym regulacjom i nie musi stosować się do ustalonych przez państwo programów, będzie się tam uczyć głupot albo rzeczy niepotrzebnych”. I tu znów – zdawałoby się – niespodzianka!
Porównując poziom kształcenia oferowanego w poszczególnych rodzajach szkół, James Tooley przeprowadził rozmaite testy. Okazało się, że uczniowie szkół prywatnych uzyskali najlepsze wyniki.
Na wolnym rynku standaryzacja następuje w sposób naturalny, nie trzeba jej wymuszać odgórnymi nakazami.
Gdy ktoś zaczyna w prywatnej szkole uczyć, że 2x2=5, to rodzic może zabrać stamtąd dziecko (przestać płacić za nauczanie kłamstw) i posłać je do innej szkoły, gdzie uczą prawdy. Tymczasem wielu osobom wydaje się, że gdy w tysiącach państwowych szkół nauczyciele twierdzą, że 2x2=5, bo tak napisano w kluczu testowym albo tak brzmi ostatnia wytyczna Unii Europejskiej, to wszystko jest w porządku.
Obawa o poziom nauczania w nieregulowanych odgórnie szkołach prywatnych wiąże się z rozpowszechnionym mitem, który można by sformułować tak: jeżeli jakaś organizacja ciesząca się powszechnym poparciem (np. państwo) ogłosi, że zakazuje jakiegoś zachowania (choćby zakaz ten naruszał wolność) – to trudno, tak musi być, bo inaczej wszystko się rozleci; jeżeli nie istniałyby żadne nakazane, odgórne regulacje, ludzie natychmiast zaczęliby się masowo mordować i nastąpiłby ogólny chaos.
Często zapomina się, że wolność jest matką ładu. Wystarczy nie zakłócać ludzkiego działania, a porządek powstanie spontanicznie. Można go nazwać „ładem anarchokapitalistycznym” – opiera się on zawsze o zasadę poszanowania własności prywatnej i respektowania dobrowolnie zawartych umów (kontraktów).
Kapitalizm nie polega bowiem na tym, że mam kartę kredytową, lśniące korytarze i wyłożone miękkim dywanem biura – ale jednocześnie płacę państwu od wszystkiego podatek i państwo wymaga ode mnie, abym podporządkował się jego regulacjom. Kapitalizm, ład wolnościowy, panuje tam, gdzie szanuje się prawo własności i respektuje postanowienia zawartych dobrowolnie umów.
Więcej kapitalizmu można dostrzec tam, gdzie jest na razie może i biednie – ale ludzie działają sami, a nie oglądają się na państwo. Opisani w badaniach profesora Tooleya „biedni” (pojęcie subiektywne) Murzyni, Hindusi i Chińczycy prawdopodobnie lepiej rozumieją, na czym polega kapitalizm, niż wielu Białych – przyzwyczajonych do tego, że „państwo się zatroszczy, państwo za mnie załatwi”.
O Afryce często mówi się, że panuje tam bałagan, bo państwa są zbyt mało interwencjonistyczne albo wręcz „upadłe” (failed states). Otóż, jak się okazuje, tam gdzie państwa nie ma wcale albo jest go mniej niż chcieliby tego etatyści, ludzie radzą sobie bardzo sprawnie. Problemy pojawiają się tam, gdzie akurat wpływ państwa jest duży i decydujący – w przypadku Afryki chodzi między innymi o wojsko i rząd centralny.
W opowiadaniu Rafała A. Ziemkiewicza Śpiąca królewna Perhat, kurier wynajmujący się do ochrony konwojów, tłumaczy podróżującej z nim Francuzce, doktor Jacqueline Tenard, różnicę między ludźmi ze „Wschodu” a przedstawicielami współczesnej „kultury” Zachodu: „Wie pani, pani doktor? Może to i prawda, że tu u nas są straszni ludzie. Okrutni, chciwi, bezwzględni, prymitywni, że Hospody pomiłuj. No, jak to ludzie. Ale to przynajmniej w ogóle jeszcze są ludzie! A u was? Jakieś ludzkie grzyby. Polipy. Taki... Taki blob przez cały dzień kręci się jak szczur w kołowrotku, żeby nabić sobie kartę magnetyczną, a wieczorem rozwala się przed ekranem, tka tę kartę w szczelinę i płaci ludziom za to, żeby za niego żyli, bo on sam już nie ma ani czasu, ani pojęcia bladego jak. Płaci politykowi, żeby nim rządził. Płaci aktorowi, żeby mu dostarczał przygód i emocji, bezpiecznych, przeżutych i przetrawionych. Nauczył się, że na wszystko można kupić pigułkę, która sprawę bezboleśnie załatwi. Pigułka, żeby schudnąć, pigułka, żeby urosły mięśnie, pigułka, żeby się pozbyć dziecka...” (Rafał A. Ziemkiewicz, Śpiąca królewna, w: Rafał A. Ziemkiewicz, Czerwone dywany, odmierzony krok, Warszawa 1996, s. 190).
W krajach tzw. „Zachodu”, do których Polska pod wieloma względami zaczyna się upodabniać, wśród osób biedniejszych utrzymuje się przeświadczenie, że w warunkach wolnego rynku „nie wszystkich będzie stać na kształcenie dzieci”. Z kolei osoby zamożniejsze często uspokajają swoje sumienie, posyłając dzieci do cieszących się prestiżem (choć też podlegających regulacjom państwowym) szkół prywatnych i licząc na to, że tamtejsi nauczyciele zadbają nie tylko o kształcenie, ale również (a może nawet przede wszystkim) o wychowanie powierzonej im osoby.
W Ga, dzielnicy slumsów na obrzeżach Akry, stolicy Ghany, James Tooley spotkał się z panią dyrektor miejscowej szkoły prywatnej. Profesor wspomniał w rozmowie, że jej „budynek” szkolny to właściwie dach z blachy falistej oparty o kilka patyków. „W edukacji nie chodzi o budynki” – brzmiała odpowiedź. – „Liczy się to, co jest w sercu nauczyciela. My kochamy dzieci i staramy się robić dla nich, co w naszej mocy”. (One Ghanaian school owner challenged me when I observed that her school building was little more than a corrugated iron roof on rickety poles and that the government school, just a few hundred yards away, was a smart new school building. “Education is not about buildings,” she scolded. “What matters is what is in the teacher’s heart. In our hearts, we love the children and do our best for them.” She left it open, when probed, what the teachers in the government school felt in their hearts toward the poor children.)
Jakkolwiek odpowiednie warunki lokalowe i rozmaite pomoce ułatwiają naukę – trudno odmówić słuszności twierdzeniu pani dyrektor, że to nie one są najważniejsze.
Wśród istotnych elementów procesu edukacyjnego warto wspomnieć o właściwym podejściu do ucznia. Jest on przede wszystkim człowiekiem – a nie jakimś irytującym osobnikiem, którego trzeba wytresować, aby wypełniał rubryczki i zgodnie z oczekiwaniami zakreślał A, B, C lub D. Tak jak lekarz powinien leczyć człowieka, a nie „przypadek” – tak uczeń powinien być traktowany jak człowiek. To skłania do postawienia sobie pytania o to, jaki model systemu edukacyjnego najbardziej sprzyjałby takiemu spojrzeniu na ucznia.
Poszukiwane przez nas rozwiązanie to prywatne nauczanie indywidualne lub w małych grupach. Trudno nazwać tę propozycję „systemem” – w tym znaczeniu, że struktury takiego sposobu edukacji tworzą się spontanicznie i oddolnie. Sytuacja, w której większość uczniów spotyka się z nauczycielem „jeden na jeden”, skutkuje najefektywniejszą – bo skupioną na konkretnym człowieku – edukacją. O skuteczności i popycie na tego rodzaju usługi edukacyjne świadczy popularność korepetycji.
W warunkach swobody ekonomicznej nic nie stoi, oczywiście, na przeszkodzie, aby organizować prywatne seminaria w małych grupach – ale też zakładać szkoły, których funkcjonowanie opłacałyby dobrowolnie uczące się tam osoby lub ich rodzice. Istotne jest, aby takie szkoły funkcjonowały poza zasięgiem państwa i nie miały obowiązku stosować się do odgórnie ustalanych „wytycznych programowych” i innych reguł, którym podlegają uznawane przez państwo (i podległe mu) placówki oświatowe. Taka swoboda umożliwia szybkie dostosowanie się do zmiennych oczekiwań konsumentów. Profesor Tooley wspomina o tym, że w Ghanie wiele spośród prywatnych, nieuznawanych przez państwo szkół pozwala, aby rodzice ucznia płacili za każdy konkretny dzień nauki. Jeśli rodziców nie stać na opłacenie całomiesięcznej edukacji dziecka, mogą wysłać je do szkoły w kilka wybranych dni.
Skoro system nieformalnej i nieprzymuszanej do niczego odgórnie edukacji działa w „biednej” Afryce, dlaczego nie miałby zadziałać na większą skalę również gdzie indziej?
Setki i tysiące małych, prywatnych przedsiębiorstw – szkół posiadających (najlepiej jednego) właściciela, niekontrolowanych przez żaden odgórny organizm – to odpowiedź na działalność państwowego systemu. (Nota bene państwowy system edukacyjny chciałby wciągnąć w swe tryby coraz młodszych ludzi, wprowadzając obowiązek uczęszczania do szkoły (przymus edukacyjny) od coraz młodszego wieku. Wydaje się, że ideałem zwolenników edukacji podporządkowanej państwowym regulacjom byłaby sytuacja przedstawiona przez Aldousa Huxley’a w Nowym wspaniałym świecie: dzieci od chwili urodzenia poddawano by rządowej indoktrynacji.)
Zgodne z duchem agoryzmu tworzenie oddolnych i dobrowolnych struktur edukacyjnych sprzyjałoby temu, żeby nauka przestała kojarzyć się z przymusowymi męczarniami – a zaczęła z czymś pożytecznym.
Różnorodność sprzyja jakości nauczania. Nie każdy (a być może tylko mniejszość) ma predyspozycje do tego, aby uczyć się w szkole. Powszechne przyjęcie modelu opartego na homeschoolingu przyniosłoby wielu osobom poczucie, że są w procesie edukacyjnym istotne – to im, właśnie im, proponuje się wspólne poznawanie świata. Nie są już częścią „anonimowego stada”, ale konkretnymi ludźmi.
Skutkiem takiego nastawienia byłaby współpraca między rodzicami, tworzenie bardziej i mniej luźnych związków między prywatnymi osobami, zakładanie stowarzyszeń edukacyjnych i szkół prywatnych.
Wolność przejawiałaby się w tym, że rodzice mogliby swobodnie wybrać, jak chcą kształcić swoje dziecko.
Aby taki projekt systemu edukacyjnego mógł zostać zrealizowany i upowszechniony, potrzeba przede wszystkim zainteresowania ze strony pierwszych i najważniejszych w życiu każdego człowieka nauczycieli, którymi powinni być rodzice.
Obecnie w wielu społeczeństwach dominuje przekonanie o braku widoków na jakiekolwiek głębsze zmiany, także w systemie edukacyjnym. Franz Kafka mówił w rozmowie z Gustavem Janouchem tak: „Każdy żyje za kratami, które nosi w sobie. [...] Bezpiecznie ukryci w hordzie, maszerujemy ulicami miast do pracy, do żłobu, do rozrywek. Jest to ściśle wytyczone życie, jak w kancelarii. Nie ma żadnych cudów, są tylko instrukcje obsługi, formularze i przepisy. Odczuwa się lęk przed wolnością i odpowiedzialnością. Dlatego człowiek tak chętnie dusi się za kratami wytworzonymi przez samego siebie” (Gustav Janouch, Rozmowy z Kafką, Warszawa 1993, s. 43). Chyba zbyt często rodzice bywają zanadto pochłonięci relacjonowanym na bieżąco sporem pana ministra edukacji z panem posłem – a zbyt rzadko rezygnują ze śledzenia jałowych politycznych debat na rzecz spędzenia czasu z własnym dzieckiem.
Być może bardziej wewnętrznie zniewoleni są współcześni Europejczycy niż Afrykańczycy – którzy muszą starać się o byt swój i swoich dzieci na własną rękę, siłą rzeczy nie oglądając się na państwo.
Czy znajdującym się w trudnej sytuacji ekonomicznej Afrykańczykom i mieszkańcom innych kontynentów należy pomagać – i, jeśli tak, w jaki sposób? Czy słanie pieniędzy to właściwe rozwiązanie?
Warto przede wszystkim wspierać konkretnych ludzi i rozwiązania. Organizować może nie tyle „pomoc dla Ghany”, czy „pomoc dla Indii”, ale pomoc dla pewnej konkretnej osoby lub szkoły. Pozbawione sensu wydają się akcje organizowane przez „wspólnotę międzynarodową”, polegające na tym, że środki finansowe ukradzione przez władze państwowe pewnych krajów (tzw. bogatszych) wysyła się władzom państwowym innych krajów (tzw. biedniejszych). Dzięki takim finansowym zastrzykom niewydolne ekonomicznie aparaty państwowe mogą prowadzić jeszcze brutalniejszą politykę ucisku i grabieży.
Inne zagrożenie związane z subwencjami dla ubogich polega na tym, że mogą się oni uzależnić od pomocy finansowej.
Dziś dość powszechnie uważa się, że np. wyciągnięcie jakichś pieniędzy z Unii Europejskiej to powód do chluby. Pomińmy już fakt, że w euforycznym jazgocie nie dostrzega się, że tak naprawdę np. Polacy sami finansują sobie tzw. „dopłaty” (pisał o tym Tomasz Cukiernik w tekście pt. Prawda i fałsz o dotacjach z UE). Niezależnie od tego, kto konkretnie i w jakim procencie składa się na „dopłaty”, „dotacje”, „subsydia” itp. – zadajmy pytanie: czy branie swego rodzaju jałmużny to powód do chwały?
W kontekście pomocy osobom uznawanym przez nas za potrzebujące wsparcia warto przed podjęciem konkretnych decyzji odpowiedzieć na pytanie: czy pomagać im finansowo i w jakim zakresie?
Wydaje się, że należy postępować dość ostrożnie i skupić się raczej na tym, jak usunąć bariery utrudniające osobom biednym nauczenie się, jak mogą pomagać same sobie we własnym i innych najlepszym interesie.
Pomagać – ale po pierwsze nie przeszkadzać.
Pewnych wskazówek w tym zakresie możemy oczekiwać od samego Jamesa Tooley’a. Profesor ma zarządzać funduszem 100.000.000 dolarów, który przeznaczony jest na inwestycje w szkoły prywatne dla ubogich w krajach „rozwijających się”.
(As for Tooley himself, he is now moving beyond research alone, preparing to embark on a new project: the management of a new $100 million fund to invest in private schools for the very poor in developing countries. Development professionals need not be concerned, however. The money is from a private foundation. It won’t waste any country’s aid budget.
Clive Crook, The Ten-Cent Solution)
_______
James Tooley, Private Schools for the Poor, http://www.catholiceducation.org/articles/education/ed0319.htm
Zjawiska zaobserwowane przez profesora Tooley’a dotyczą nie tylko rynku usług edukacyjnych. Warto zapoznać się z tekstem Rodericka T. Longa, który opisał skuteczne działanie prywatnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych i konsekwencje interwencji państwa w wolny rynek:
Roderick T. Long, How Government Solved the Health Care Crisis: Medical Insurance that Worked — Until Government "Fixed" It, http://libertariannation.org/a/f12l3.html
Polskie tłumaczenie: Roderick T. Long, Jak Państwo rozwiązało kryzys służby zdrowia. Ubezpieczenie zdrowotne, które działało – zanim rząd go nie „naprawił”, http://liberalis.pl/2007/09/22/roderick-t-long-jak-panstwo-rozwiazalo-kryzys-sluzby-zdrowia/
– szkoły państwowe (rządowe) (state schools / government schools);
– szkoły prywatne uznane przez państwo (private recognized schools);
– szkoły prywatne nieuznawane przez państwo (private unrecognized schools).
Zadanie, jakie postawił przed sobą Tooley, wiązało się z koniecznością dotarcia do setek miejsc, gdzie istnieją nieuznawane przez władze państwowe szkoły prywatne, nieuwzględniane w dostępnych dotychczas zestawieniach statystycznych. Takie szkoły mieszczą się w czasem w prywatnym domu gdzieś w górskiej wiosce. Właściciel budynku jest też często właścicielem i dyrektorem szkoły.
Badanie doprowadziło na następujących wniosków:
– koszt kształcenia w szkołach prywatnych jest niższy od kosztu kształcenia w szkołach państwowych;
– możliwość edukacji w szkołach prywatnych mają nawet najbiedniejsi (często osoby biedne, które stać na opłacenie czesnego, finansują edukację jeszcze uboższych; w ten sposób szkoły prywatne oferują rozwinięty system stypendiów);
– poziom nauczania w szkołach prywatnych jest wyższy niż w szkołach państwowych.
Te wnioski mogą wydawać się oczywiste, ale warto o nich ciągle przypominać, bo według rozpowszechnionego obecnie poglądu „państwo powinno zapewnić każdemu możliwość edukacji”. Osoba wygłaszająca takie stwierdzenie, w istocie mówi: „Pewna grupa ludzi (państwo) ma moralne prawo użyć przemocy (albo grozić jej użyciem), aby odebrać innej grupie ludzi (podatnikom) dowolnie określoną część ich własności, przeznaczyć skradzioną własność na wybrany przez siebie cel (budowę i utrzymanie państwowych szkół, opłacenie »specjalistów« układających jeden, standardowy program, któremu podlegać mają setki tysięcy ludzi, a także gabinety, fotele, samochody dla ministrów, kuratorów, wizytatorów, »ekspertów« i tak dalej) i przemocą (albo groźbą jej użycia) zmusić pewną grupę ludzi (uczniów) do tego, aby do ukończenia określonego wieku (w Polsce: do ukończenia osiemnastu lat) w ustalonych godzinach pojawiali się w określonym miejscu (w budynku szkoły)”. Czy jakikolwiek zwolennik państwowej interwencji na rynku usług edukacyjnych mógłby z czystym sumieniem podpisać się pod takim stwierdzeniem?
Niektórzy powiedzą: „To prawda, że państwowy system szkolnictwa jest niemoralny, niewydajny i szkodliwy – ale musimy go utrzymywać, bo na wolnym rynku biednych nie byłoby stać na naukę”. Można wskazać absurdalność takiego rozumowania: Coś jest niemoralne, niewydajne i szkodliwe – ale musi istnieć, bo... no właśnie: Dlaczego? Bo tak jest od pewnego czasu? Bo tak powiedział telewizor? Bo w przeciwnym wypadku pracownicy ministerstwa edukacji i państwowi nauczyciele musieliby wykonywać na wolnym rynku pracę, za którą ktoś płaciłby im dobrowolnie?
Przyjmijmy jednak, że powyższe problemy udało się w jakiś magiczny sposób pokonać i pozostaje nam do rozwiązania jedynie kwestia ekonomiczna: czy na wolnym rynku ubodzy będą mogli pozwolić sobie na kształcenie swoich dzieci?
Badanie Jamesa Tooley’a dowodzi, że tak – po raz kolejny potwierdzając, że to, co jest moralne (w tym przypadku dobrowolna współpraca prywatnych szkół z rodzicami dzieci, które się tam uczą), jest również skuteczne z ekonomicznego punktu widzenia.
Zarzut, który można wysunąć pod adresem szkół prywatnych, szczególnie tych działających na czarnym rynku (wolnym rynku) brzmi: „Skoro szkoła nie podlega żadnym odgórnym regulacjom i nie musi stosować się do ustalonych przez państwo programów, będzie się tam uczyć głupot albo rzeczy niepotrzebnych”. I tu znów – zdawałoby się – niespodzianka!
Porównując poziom kształcenia oferowanego w poszczególnych rodzajach szkół, James Tooley przeprowadził rozmaite testy. Okazało się, że uczniowie szkół prywatnych uzyskali najlepsze wyniki.
Na wolnym rynku standaryzacja następuje w sposób naturalny, nie trzeba jej wymuszać odgórnymi nakazami.
Gdy ktoś zaczyna w prywatnej szkole uczyć, że 2x2=5, to rodzic może zabrać stamtąd dziecko (przestać płacić za nauczanie kłamstw) i posłać je do innej szkoły, gdzie uczą prawdy. Tymczasem wielu osobom wydaje się, że gdy w tysiącach państwowych szkół nauczyciele twierdzą, że 2x2=5, bo tak napisano w kluczu testowym albo tak brzmi ostatnia wytyczna Unii Europejskiej, to wszystko jest w porządku.
Obawa o poziom nauczania w nieregulowanych odgórnie szkołach prywatnych wiąże się z rozpowszechnionym mitem, który można by sformułować tak: jeżeli jakaś organizacja ciesząca się powszechnym poparciem (np. państwo) ogłosi, że zakazuje jakiegoś zachowania (choćby zakaz ten naruszał wolność) – to trudno, tak musi być, bo inaczej wszystko się rozleci; jeżeli nie istniałyby żadne nakazane, odgórne regulacje, ludzie natychmiast zaczęliby się masowo mordować i nastąpiłby ogólny chaos.
Często zapomina się, że wolność jest matką ładu. Wystarczy nie zakłócać ludzkiego działania, a porządek powstanie spontanicznie. Można go nazwać „ładem anarchokapitalistycznym” – opiera się on zawsze o zasadę poszanowania własności prywatnej i respektowania dobrowolnie zawartych umów (kontraktów).
Kapitalizm nie polega bowiem na tym, że mam kartę kredytową, lśniące korytarze i wyłożone miękkim dywanem biura – ale jednocześnie płacę państwu od wszystkiego podatek i państwo wymaga ode mnie, abym podporządkował się jego regulacjom. Kapitalizm, ład wolnościowy, panuje tam, gdzie szanuje się prawo własności i respektuje postanowienia zawartych dobrowolnie umów.
Więcej kapitalizmu można dostrzec tam, gdzie jest na razie może i biednie – ale ludzie działają sami, a nie oglądają się na państwo. Opisani w badaniach profesora Tooleya „biedni” (pojęcie subiektywne) Murzyni, Hindusi i Chińczycy prawdopodobnie lepiej rozumieją, na czym polega kapitalizm, niż wielu Białych – przyzwyczajonych do tego, że „państwo się zatroszczy, państwo za mnie załatwi”.
O Afryce często mówi się, że panuje tam bałagan, bo państwa są zbyt mało interwencjonistyczne albo wręcz „upadłe” (failed states). Otóż, jak się okazuje, tam gdzie państwa nie ma wcale albo jest go mniej niż chcieliby tego etatyści, ludzie radzą sobie bardzo sprawnie. Problemy pojawiają się tam, gdzie akurat wpływ państwa jest duży i decydujący – w przypadku Afryki chodzi między innymi o wojsko i rząd centralny.
W opowiadaniu Rafała A. Ziemkiewicza Śpiąca królewna Perhat, kurier wynajmujący się do ochrony konwojów, tłumaczy podróżującej z nim Francuzce, doktor Jacqueline Tenard, różnicę między ludźmi ze „Wschodu” a przedstawicielami współczesnej „kultury” Zachodu: „Wie pani, pani doktor? Może to i prawda, że tu u nas są straszni ludzie. Okrutni, chciwi, bezwzględni, prymitywni, że Hospody pomiłuj. No, jak to ludzie. Ale to przynajmniej w ogóle jeszcze są ludzie! A u was? Jakieś ludzkie grzyby. Polipy. Taki... Taki blob przez cały dzień kręci się jak szczur w kołowrotku, żeby nabić sobie kartę magnetyczną, a wieczorem rozwala się przed ekranem, tka tę kartę w szczelinę i płaci ludziom za to, żeby za niego żyli, bo on sam już nie ma ani czasu, ani pojęcia bladego jak. Płaci politykowi, żeby nim rządził. Płaci aktorowi, żeby mu dostarczał przygód i emocji, bezpiecznych, przeżutych i przetrawionych. Nauczył się, że na wszystko można kupić pigułkę, która sprawę bezboleśnie załatwi. Pigułka, żeby schudnąć, pigułka, żeby urosły mięśnie, pigułka, żeby się pozbyć dziecka...” (Rafał A. Ziemkiewicz, Śpiąca królewna, w: Rafał A. Ziemkiewicz, Czerwone dywany, odmierzony krok, Warszawa 1996, s. 190).
W krajach tzw. „Zachodu”, do których Polska pod wieloma względami zaczyna się upodabniać, wśród osób biedniejszych utrzymuje się przeświadczenie, że w warunkach wolnego rynku „nie wszystkich będzie stać na kształcenie dzieci”. Z kolei osoby zamożniejsze często uspokajają swoje sumienie, posyłając dzieci do cieszących się prestiżem (choć też podlegających regulacjom państwowym) szkół prywatnych i licząc na to, że tamtejsi nauczyciele zadbają nie tylko o kształcenie, ale również (a może nawet przede wszystkim) o wychowanie powierzonej im osoby.
W Ga, dzielnicy slumsów na obrzeżach Akry, stolicy Ghany, James Tooley spotkał się z panią dyrektor miejscowej szkoły prywatnej. Profesor wspomniał w rozmowie, że jej „budynek” szkolny to właściwie dach z blachy falistej oparty o kilka patyków. „W edukacji nie chodzi o budynki” – brzmiała odpowiedź. – „Liczy się to, co jest w sercu nauczyciela. My kochamy dzieci i staramy się robić dla nich, co w naszej mocy”. (One Ghanaian school owner challenged me when I observed that her school building was little more than a corrugated iron roof on rickety poles and that the government school, just a few hundred yards away, was a smart new school building. “Education is not about buildings,” she scolded. “What matters is what is in the teacher’s heart. In our hearts, we love the children and do our best for them.” She left it open, when probed, what the teachers in the government school felt in their hearts toward the poor children.)
Jakkolwiek odpowiednie warunki lokalowe i rozmaite pomoce ułatwiają naukę – trudno odmówić słuszności twierdzeniu pani dyrektor, że to nie one są najważniejsze.
Wśród istotnych elementów procesu edukacyjnego warto wspomnieć o właściwym podejściu do ucznia. Jest on przede wszystkim człowiekiem – a nie jakimś irytującym osobnikiem, którego trzeba wytresować, aby wypełniał rubryczki i zgodnie z oczekiwaniami zakreślał A, B, C lub D. Tak jak lekarz powinien leczyć człowieka, a nie „przypadek” – tak uczeń powinien być traktowany jak człowiek. To skłania do postawienia sobie pytania o to, jaki model systemu edukacyjnego najbardziej sprzyjałby takiemu spojrzeniu na ucznia.
Poszukiwane przez nas rozwiązanie to prywatne nauczanie indywidualne lub w małych grupach. Trudno nazwać tę propozycję „systemem” – w tym znaczeniu, że struktury takiego sposobu edukacji tworzą się spontanicznie i oddolnie. Sytuacja, w której większość uczniów spotyka się z nauczycielem „jeden na jeden”, skutkuje najefektywniejszą – bo skupioną na konkretnym człowieku – edukacją. O skuteczności i popycie na tego rodzaju usługi edukacyjne świadczy popularność korepetycji.
W warunkach swobody ekonomicznej nic nie stoi, oczywiście, na przeszkodzie, aby organizować prywatne seminaria w małych grupach – ale też zakładać szkoły, których funkcjonowanie opłacałyby dobrowolnie uczące się tam osoby lub ich rodzice. Istotne jest, aby takie szkoły funkcjonowały poza zasięgiem państwa i nie miały obowiązku stosować się do odgórnie ustalanych „wytycznych programowych” i innych reguł, którym podlegają uznawane przez państwo (i podległe mu) placówki oświatowe. Taka swoboda umożliwia szybkie dostosowanie się do zmiennych oczekiwań konsumentów. Profesor Tooley wspomina o tym, że w Ghanie wiele spośród prywatnych, nieuznawanych przez państwo szkół pozwala, aby rodzice ucznia płacili za każdy konkretny dzień nauki. Jeśli rodziców nie stać na opłacenie całomiesięcznej edukacji dziecka, mogą wysłać je do szkoły w kilka wybranych dni.
Skoro system nieformalnej i nieprzymuszanej do niczego odgórnie edukacji działa w „biednej” Afryce, dlaczego nie miałby zadziałać na większą skalę również gdzie indziej?
Setki i tysiące małych, prywatnych przedsiębiorstw – szkół posiadających (najlepiej jednego) właściciela, niekontrolowanych przez żaden odgórny organizm – to odpowiedź na działalność państwowego systemu. (Nota bene państwowy system edukacyjny chciałby wciągnąć w swe tryby coraz młodszych ludzi, wprowadzając obowiązek uczęszczania do szkoły (przymus edukacyjny) od coraz młodszego wieku. Wydaje się, że ideałem zwolenników edukacji podporządkowanej państwowym regulacjom byłaby sytuacja przedstawiona przez Aldousa Huxley’a w Nowym wspaniałym świecie: dzieci od chwili urodzenia poddawano by rządowej indoktrynacji.)
Zgodne z duchem agoryzmu tworzenie oddolnych i dobrowolnych struktur edukacyjnych sprzyjałoby temu, żeby nauka przestała kojarzyć się z przymusowymi męczarniami – a zaczęła z czymś pożytecznym.
Różnorodność sprzyja jakości nauczania. Nie każdy (a być może tylko mniejszość) ma predyspozycje do tego, aby uczyć się w szkole. Powszechne przyjęcie modelu opartego na homeschoolingu przyniosłoby wielu osobom poczucie, że są w procesie edukacyjnym istotne – to im, właśnie im, proponuje się wspólne poznawanie świata. Nie są już częścią „anonimowego stada”, ale konkretnymi ludźmi.
Skutkiem takiego nastawienia byłaby współpraca między rodzicami, tworzenie bardziej i mniej luźnych związków między prywatnymi osobami, zakładanie stowarzyszeń edukacyjnych i szkół prywatnych.
Wolność przejawiałaby się w tym, że rodzice mogliby swobodnie wybrać, jak chcą kształcić swoje dziecko.
Aby taki projekt systemu edukacyjnego mógł zostać zrealizowany i upowszechniony, potrzeba przede wszystkim zainteresowania ze strony pierwszych i najważniejszych w życiu każdego człowieka nauczycieli, którymi powinni być rodzice.
Obecnie w wielu społeczeństwach dominuje przekonanie o braku widoków na jakiekolwiek głębsze zmiany, także w systemie edukacyjnym. Franz Kafka mówił w rozmowie z Gustavem Janouchem tak: „Każdy żyje za kratami, które nosi w sobie. [...] Bezpiecznie ukryci w hordzie, maszerujemy ulicami miast do pracy, do żłobu, do rozrywek. Jest to ściśle wytyczone życie, jak w kancelarii. Nie ma żadnych cudów, są tylko instrukcje obsługi, formularze i przepisy. Odczuwa się lęk przed wolnością i odpowiedzialnością. Dlatego człowiek tak chętnie dusi się za kratami wytworzonymi przez samego siebie” (Gustav Janouch, Rozmowy z Kafką, Warszawa 1993, s. 43). Chyba zbyt często rodzice bywają zanadto pochłonięci relacjonowanym na bieżąco sporem pana ministra edukacji z panem posłem – a zbyt rzadko rezygnują ze śledzenia jałowych politycznych debat na rzecz spędzenia czasu z własnym dzieckiem.
Być może bardziej wewnętrznie zniewoleni są współcześni Europejczycy niż Afrykańczycy – którzy muszą starać się o byt swój i swoich dzieci na własną rękę, siłą rzeczy nie oglądając się na państwo.
Czy znajdującym się w trudnej sytuacji ekonomicznej Afrykańczykom i mieszkańcom innych kontynentów należy pomagać – i, jeśli tak, w jaki sposób? Czy słanie pieniędzy to właściwe rozwiązanie?
Warto przede wszystkim wspierać konkretnych ludzi i rozwiązania. Organizować może nie tyle „pomoc dla Ghany”, czy „pomoc dla Indii”, ale pomoc dla pewnej konkretnej osoby lub szkoły. Pozbawione sensu wydają się akcje organizowane przez „wspólnotę międzynarodową”, polegające na tym, że środki finansowe ukradzione przez władze państwowe pewnych krajów (tzw. bogatszych) wysyła się władzom państwowym innych krajów (tzw. biedniejszych). Dzięki takim finansowym zastrzykom niewydolne ekonomicznie aparaty państwowe mogą prowadzić jeszcze brutalniejszą politykę ucisku i grabieży.
Inne zagrożenie związane z subwencjami dla ubogich polega na tym, że mogą się oni uzależnić od pomocy finansowej.
Dziś dość powszechnie uważa się, że np. wyciągnięcie jakichś pieniędzy z Unii Europejskiej to powód do chluby. Pomińmy już fakt, że w euforycznym jazgocie nie dostrzega się, że tak naprawdę np. Polacy sami finansują sobie tzw. „dopłaty” (pisał o tym Tomasz Cukiernik w tekście pt. Prawda i fałsz o dotacjach z UE). Niezależnie od tego, kto konkretnie i w jakim procencie składa się na „dopłaty”, „dotacje”, „subsydia” itp. – zadajmy pytanie: czy branie swego rodzaju jałmużny to powód do chwały?
W kontekście pomocy osobom uznawanym przez nas za potrzebujące wsparcia warto przed podjęciem konkretnych decyzji odpowiedzieć na pytanie: czy pomagać im finansowo i w jakim zakresie?
Wydaje się, że należy postępować dość ostrożnie i skupić się raczej na tym, jak usunąć bariery utrudniające osobom biednym nauczenie się, jak mogą pomagać same sobie we własnym i innych najlepszym interesie.
Pomagać – ale po pierwsze nie przeszkadzać.
Pewnych wskazówek w tym zakresie możemy oczekiwać od samego Jamesa Tooley’a. Profesor ma zarządzać funduszem 100.000.000 dolarów, który przeznaczony jest na inwestycje w szkoły prywatne dla ubogich w krajach „rozwijających się”.
(As for Tooley himself, he is now moving beyond research alone, preparing to embark on a new project: the management of a new $100 million fund to invest in private schools for the very poor in developing countries. Development professionals need not be concerned, however. The money is from a private foundation. It won’t waste any country’s aid budget.
Clive Crook, The Ten-Cent Solution)
_______
James Tooley, Private Schools for the Poor, http://www.catholiceducation.org/articles/education/ed0319.htm
Zjawiska zaobserwowane przez profesora Tooley’a dotyczą nie tylko rynku usług edukacyjnych. Warto zapoznać się z tekstem Rodericka T. Longa, który opisał skuteczne działanie prywatnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych i konsekwencje interwencji państwa w wolny rynek:
Roderick T. Long, How Government Solved the Health Care Crisis: Medical Insurance that Worked — Until Government "Fixed" It, http://libertariannation.org/a/f12l3.html
Polskie tłumaczenie: Roderick T. Long, Jak Państwo rozwiązało kryzys służby zdrowia. Ubezpieczenie zdrowotne, które działało – zanim rząd go nie „naprawił”, http://liberalis.pl/2007/09/22/roderick-t-long-jak-panstwo-rozwiazalo-kryzys-sluzby-zdrowia/
Labels:
agoryzm,
chiny,
edukacja domowa,
edukacja prywatna,
ghana,
homeschooling,
indie,
james tooley,
kapitalizm,
kenia,
libertarianizm,
nauczyciel,
nigeria,
rodzice,
szkoła,
szkoły prywatne,
wolny rynek
2007/10/14
Być najbogatszym człowiekiem na świecie
Gwiazdor koszykarskiej ligi NBA, LeBron James stwierdził, że jego sportowy cel to zostać „najbogatszym człowiekiem na świecie”. (Cytat za: Dave Zirin, Being Ali or Being Owned – An Open Letter to LeBron James, http://www.counterpunch.org/zirin05172007.html)
Gilbert Keith Chesterton powiedział kiedyś: „Aby być na tyle mądrym, żeby zdobyć wszystkie pieniądze, trzeba być na tyle głupim, żeby ich pragnąć”. (To be clever enough to get all the money, one must be stupid enough to want it.)
2007/10/07
Koniec Belgii?
Lycurgus zastanawia się na swoim blogu, czy miałoby jakieś znaczenie, gdyby Belgia przestała istnieć – If Belgium were to cease to exist... would it matter? Autor opisuje parlametarny paraliż i dodaje, że – mimo braku rządu centralnego – Belgia nie znajduje się nad krawędzią przepaści. Lycurgus tłumaczy to częściowo faktem, że niektóre kompetencje Rządu Belgii przejęły regionalne władze Walonii i Flandrii. Dodaje też: „Jedyne osoby, które prawdopodobnie tęskniłyby za Państwem Belgijskim, to te, które są przez nie bezpośrednio zatrudnione” (The only people likely to miss the Belgian state are the people directly employed by it.).
Lycurgus kończy tekst następującym akapitem:
„Przypuszczalnie najlepszy sposób na wyeliminowanie Państwa Belgijskiego polegałby na tym aby Flamandowie zaczęli je masowo ignorować, przestali płacić podatki, głosować i korzystać z usług i obiektów, które jeszcze pozostają pod kontrolą rządu. Ostatnie 111 dni udowodniło, że kraj może przetrwać bez funkcjonującego rządu albo przynajmniej w warunkach bezsilnego reżimu. Flamandowie nie potrzebują formalnego ogłoszenia niepodległości. Na obecnym etapie wystarczy zaprzestać wysyłania do Walonii pieniędzy i traktować belgijski rząd z pogardą, na jaką zasługuje. Robiąc to, Flamandowie dostarczą nam pożytecznej lekcji, że rządy istnieją tylko tak długo, jak długo jesteśmy gotowi je tolerować”.
Ostatnie zdanie przywodzi na myśl słowa głównego bohatera filmu V jak Vendetta (V For Vendetta): „Ludzie nie powinni bać się rządów. Rządy powinny bać się ludzi.” (People should not be afraid of their governments. Governments should be afraid of their people.)
Ewentualny podział Belgii na kilka części może skutkować powstaniem paru rządów, usiłujących sprawować władzę na mniejszych obszarach. Mimo to wydaje się, że decentralizacja i secesjonizm to pożądany kierunek zmian, które pomogą kiedyś doprowadzić do ostatecznego demontażu państwowego aparatu przymusu.
_______
O wynikach belgijskich wyborów parlamentarnych z 11 lipca 2007 r. można przeczytać tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Elections_in_Belgium. Tak na marginesie, państwo belgijskie nakłada na ludzi obowiązek głosowania. Już większy wybór był w ruskiej stołówce: można było jeść albo nie jeść. Państwo demokratyczne twierdzi: jeść muszą wszyscy – wolno im tylko zdecydować, czy wolą zgniłe jabłko czy zjełczałe masło.
Lycurgus kończy tekst następującym akapitem:
„Przypuszczalnie najlepszy sposób na wyeliminowanie Państwa Belgijskiego polegałby na tym aby Flamandowie zaczęli je masowo ignorować, przestali płacić podatki, głosować i korzystać z usług i obiektów, które jeszcze pozostają pod kontrolą rządu. Ostatnie 111 dni udowodniło, że kraj może przetrwać bez funkcjonującego rządu albo przynajmniej w warunkach bezsilnego reżimu. Flamandowie nie potrzebują formalnego ogłoszenia niepodległości. Na obecnym etapie wystarczy zaprzestać wysyłania do Walonii pieniędzy i traktować belgijski rząd z pogardą, na jaką zasługuje. Robiąc to, Flamandowie dostarczą nam pożytecznej lekcji, że rządy istnieją tylko tak długo, jak długo jesteśmy gotowi je tolerować”.
Ostatnie zdanie przywodzi na myśl słowa głównego bohatera filmu V jak Vendetta (V For Vendetta): „Ludzie nie powinni bać się rządów. Rządy powinny bać się ludzi.” (People should not be afraid of their governments. Governments should be afraid of their people.)
Ewentualny podział Belgii na kilka części może skutkować powstaniem paru rządów, usiłujących sprawować władzę na mniejszych obszarach. Mimo to wydaje się, że decentralizacja i secesjonizm to pożądany kierunek zmian, które pomogą kiedyś doprowadzić do ostatecznego demontażu państwowego aparatu przymusu.
_______
O wynikach belgijskich wyborów parlamentarnych z 11 lipca 2007 r. można przeczytać tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Elections_in_Belgium. Tak na marginesie, państwo belgijskie nakłada na ludzi obowiązek głosowania. Już większy wybór był w ruskiej stołówce: można było jeść albo nie jeść. Państwo demokratyczne twierdzi: jeść muszą wszyscy – wolno im tylko zdecydować, czy wolą zgniłe jabłko czy zjełczałe masło.
2007/10/01
The Roving Medievalist i Strike The Root, czyli coś ładnego
Jeffrey Smith, który prowadził już swój blog The Roving Medievalist pod różnymi adresami, publikuje go obecnie tutaj: http://favoritescapegoat.blogspot.com/. Warto zaglądać, żeby obejrzeć coś ładnego.
W tym celu można też odwiedzić libertariański portal Strike The Root, który regularnie zamieszcza na głównej stronie zdjęcia takie, jak to:
Ktoś mógłby powiedzieć, że to kicz. Ale czy rzeczywistość – przyjmijmy, że zdjęcie nie zostało podretuszowane – może być kiczem?
Ktoś mógłby powiedzieć, że to kicz. Ale czy rzeczywistość – przyjmijmy, że zdjęcie nie zostało podretuszowane – może być kiczem?
2007/09/27
„Okupacja pokojowa” w Wikipedii
Któż by się spodziewał, że termin „okupacja pokojowa” doczeka się swojego hasła w Wikipedii? Na razie tylko w polskiej wersji – http://pl.wikipedia.org/wiki/Okupacja_pokojowa. Wikipedia w języku angielskim nie notuje wyrażenia peacekeeping occupation; mamy za to „misje pokojowe”, „siły pokojowe” itd.
Bohater gry komputerowej Deus Ex, Gunther Hermann, agent UNATCO (United Nations Anti-Terrorist Coalition = Koalicja Antyterrorystyczna Organizacji Narodów Zjednoczonych), znany był z organizowania „okupacji pokojowych” (peacekeeping occupations).
Dla osiągnięcia „bezpiecznej, wolnej od wszelkich zagrożeń przyszłości dla całej ludzkości” UNATCO przeprowadza takie „okupacje”, których nazwa nieodparcie kojarzy się z popularnym określeniem „operacja pokojowa” (peacekeeping operation).
„Okupacje pokojowe” UNATCO polegają na dokonaniu agresji i opanowaniu jakiegoś terytorium. Jednocześnie ogłasza się, że Organizacja się prawo rozstrzygać, jaki porządek prawny winien funkcjonować na opanowanym terenie. Zazwyczaj wprowadza się tam stan wojenny, zabija lub torturuje „wywrotowców” i stosuje całą gamę innych działań wymierzonych w przeciwników zbrojnego ramienia ONZ.
(Z maila doktora More’a do współpracownika nazwiskiem Allred: „Żołnierze UNATCO otworzyli tu [w nowojorskiej Free Clinic] wczoraj interes, nazywając to »okupacją pokojową«; monitorują przepływ pacjentów – kiedy do kliniki przybywają na leczenie pewne osoby, są natychmiast zgarniane”.)
Twórcy Deus Ex pokazali ze szczegółami naturę znanych również nam „operacji pokojowych”. Określili je ironicznym mianem „okupacji pokojowych” – wskazując na wysiłki rozmaitych wydziałów propagandy, które starają się ukryć agresję i morderstwa pod płaszczykiem miłych dla ucha, „pokojowych” sformułowań.
Nazwy, nazwy... W świecie Roku 1984 Orwella istniało nawet coś takiego, jak Ministerstwo Pokoju...
2007/09/26
Quote: Stuff
"There is no such thing on earth as an uninteresting subject; the only thing that can exist is an uninterested person."
Gilbert Keith Chesterton, Heretics, Chapter III: On Mr. Rudyard Kipling and Making the World Small
Cytat w języku polskim:
„Nie ma na ziemi czegoś takiego jak nieinteresujący temat; może być tylko niezainteresowana osoba.”
Gilbert Keith Chesterton, Heretics, Chapter III: On Mr. Rudyard Kipling and Making the World Small
Cytat w języku polskim:
„Nie ma na ziemi czegoś takiego jak nieinteresujący temat; może być tylko niezainteresowana osoba.”
Quote: Culture
"Culture, by definition a shared territory of meaning, inspires conflicts far more destructive than any dispute over territory on the Earth's surface."
Chad Dumier
Cytat w języku polskim:
„Kultura, będąc z definicji wspólnym terytorium znaczeniowym, wywołuje konflikty znacznie bardziej niszczycielskie niż jakikolwiek spór o terytorium.”
Chad Dumier
Cytat w języku polskim:
„Kultura, będąc z definicji wspólnym terytorium znaczeniowym, wywołuje konflikty znacznie bardziej niszczycielskie niż jakikolwiek spór o terytorium.”
Quote: Media
"The basic tool for the manipulation of reality is the manipulation of words. If you can control the meaning of words, you can control the people who must use the words. . . . We live in a society in which spurious realities are manufactured by the media, by governments, by big corporations, by religious groups, political groups. I ask, in my writing, What is real? Because, unceasingly, we are bombarded with pseudo-realities manufactured by very sophisticated people using very sophisticated electronic mechanisms."
Philip K. Dick
(Cytat za: George Walkley, No Paycheck, „Ink”, III 2004, s. 39-42)
Cytat w języku polskim:
„Podstawowym narzędziem manipulacji rzeczywistością jest manipulacja słowami. Jeżeli potrafisz kontrolować znaczenie słów, potrafisz kontrolować ludzi, którzy muszą tych słów używać. [...] Żyjemy w społeczeństwie, w którym media, rządy, wielkie korporacje, grupy religijne i polityczne tworzą kłamliwe wizje rzeczywistości. W moim pisarstwie pytam: Co jest prawdziwe? Ponieważ nieustannie jesteśmy bombardowani wizjami pseudorzeczywistości fabrykowanymi przez wysokiej klasy specjalistów używających bardzo wyrafinowanych mechanizmów elektronicznych.”
Philip K. Dick
(Cytat za: George Walkley, No Paycheck, „Ink”, III 2004, s. 39-42)
Cytat w języku polskim:
„Podstawowym narzędziem manipulacji rzeczywistością jest manipulacja słowami. Jeżeli potrafisz kontrolować znaczenie słów, potrafisz kontrolować ludzi, którzy muszą tych słów używać. [...] Żyjemy w społeczeństwie, w którym media, rządy, wielkie korporacje, grupy religijne i polityczne tworzą kłamliwe wizje rzeczywistości. W moim pisarstwie pytam: Co jest prawdziwe? Ponieważ nieustannie jesteśmy bombardowani wizjami pseudorzeczywistości fabrykowanymi przez wysokiej klasy specjalistów używających bardzo wyrafinowanych mechanizmów elektronicznych.”
Subscribe to:
Posts (Atom)